Owoce

Owoce

niedziela, 29 czerwca 2014

[133] Wędzonki

Zostałam zapytana o wędzonki.
Tak raczej pro forma zapewne, bo że niezdrowe to każdy wie. A przynajmniej powinien.

Czy jestem za unijnym zakazem wędzenia?
Odpowiem przekornie - nie!
Nawet bardzo nie.
Zakaz jest kretyński. Z kilku powodów.
Po 1 - inne unijne normy trują nas każdego dnia dużo bardziej;
Po 2 - nie widziałam jeszcze zakazu handlu i produkcji papierochów;
Po 3 - "wędzone" wędliny nadal będą w obiegu, z tym że te tylko, które dziś możemy kupić w marketach, z 40-60% mięsa, moczone w sztucznej "wędzonce" płynnej;

Nie wiem jaki jest prawdziwy powód zmian, które się szykują. Kto to wymyśli i dlaczego. A tam gdzie nie wiadomo o co chodzi, zwykle chodzi o kasę.
Osobiście takiej obłudzie mówię wielkie NIE.

foto: wroclaw.pl

Wracając do tradycyjnego wędzenia...

Jest niezdrowe. Z paru przyczyn.

* Sam proces przygotowania do wędzenia jest taki sobie. Używa się w nim bowiem saletry. To proces tzw. peklowania. Nacieramy mięso solą, saletrą i przyprawami, po czym odstawiamy na jakiś tam czas.
Saletra to chemicznie sól, azotan. Są cztery rodzaje saletry, ale do mięsa używamy dwóch:

Saletra sodowa - azotan sodu - E-251

Saletra potasowa - azotan potasu - E-252

Obie saletry są niezdrowe i ograniczone przepisami do konkretnych dawek na gram mięsa.
Po co się je daje?
To proste. Chociaż absurdalne. By mięso ładnie wyglądało!
Bez saletry mięcho robi się sino-bure. Dzięki saletrze jest różowawe, wygląda świeżutko i pięknie.
Jeśli więc kupujecie wędlinę, która jest wyjątkowo pięknie różowa (ja kiedyś kupiłam taki schab - jeszcze po usmażeniu był różowy!), możecie być pewni, że saletry tam nie żałowano.

Drugi ciekawy składnik jaki znajdujemy w związku z peklowaniem to sól peklowa. Na opakowaniu może nie być ani słowa "saletra", ani "azotan sodu", za to może tam widnieć napis: "sól peklowa".

Sól peklowa (peklosól) to mieszanka soli kuchennej (NaCl) i saletry, albo... nitrytu.

Nitryt to azotyn sodu - E-250. Związek chemiczny z zasady toksyczny, trujący. Nie używany poza produkcją wędlin i mięs. W produktach tego typu może go być nie więcej niż 0,02% całości gotowej masy. Czy ta dawka jest całkiem bezpieczna? Śmiem wątpić. Badań przez 50 lat na zjadaczach nitrytu nikt jeszcze nie zrobił. Jedno jest pewne: nitryt jest dużo bardziej niebezpieczny niż saletra. Stąd też dużo ostrzejsze normy. Aczkolwiek najczęściej spotykana gotowa peklosól zawiera właśnie nitryt z solą kuchenną.

Ww. składniki działają konserwująco na mięso, odciągają z niego wodę, zabezpieczają przed namnażaniem bakterii. Dodatkowo "poprawiają" smak i zapach, ale głównie jednak... wygląd.

* Druga istotna w temacie wędzenia rzecz to dym.

Dym wędzarniczy oznacza benzo(a)piren. To węglowodór aromatyczny, związek mocno rakotwórczy. Występuje wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z tzw. spalaniem niecałkowitym.
Rzecz dotyczy procesu odymiania mięsa, palenia papierosów, spalania śmieci, ale także np. smogu.

W procesie wędzenia mięsa spalamy drewno (buk, lipa, olcha, dąb, grusza, jabłoń). Rodzaj drewna odpowiada za kolor i smak wędzonki. Niestety dym powstały podczas spalania drewna nie jest w stanie zadziałać inaczej, jak tylko osadzając się na produkcie wędzonym. Uzyskany aromat i kolor nie są czymś wirtualnym, my po prostu zjadamy każdą składową dymu (fenole, krezole, naftole - trujące! i wiele innych) razem z wędzonym produktem.
Benzopireny odkładają się na mięsie i przenikają do jego głębszych warstw.
Związki te znajdują się na szczycie listy związków chemicznych powodujących największe zagrożenie nowotworowe. Listę taką komponuje Międzynarodowa Organizacja Zapobiegania Rakowi.

Działanie benzopirenów nie jest ostre. Substancje te kumulują się w tkankach latami. Im więcej zjadamy produktów wędzonych, tym więcej mamy w sobie benzopirenów i tym większa nasza szansa na nowotwór, głównie żołądka. Z raportu Światowego Funduszu Badań nad Rakiem wynika niezbicie, że związek między jedzeniem produktów wędzonych a rakiem żołądka jest ogromny.

* Trzecim problemem jest sadza. Efekt uboczny odymiania. Sadza osadza się na zewnątrz produktu i jest przez nas zjadana wraz ze smaczną, uwędzoną skórką. Im gorszej jakości drewno i im mniej profesjonalny proces wędzenia, tym tej sadzy więcej.

Podczas wędzenia ważne jest wszystko, poczynając od wilgotności drewna aż po szybkość przepływu dymu. Nie mając pojęcia o wędzeniu, wędząc samemu bez wiedzy w temacie, bardzo łatwo możemy przygotować sobie, zamiast smacznego mięsa, istną bombę z trucizną.

Sadza, podczas spożywania wędzonek, uszkadza błony śluzowe, od jamy ustnej po żołądek. Podobnie jak papierosy, oblepiając wszystko co napotyka.



Czy jeść, jak jeść? - decyzję pozostawiam konsumentom.
Temat na pewno jest ważny, świadomość ludzi jest ważna.
Ale pomysły jakie rodzi Unia wydają mi się być absurdalne, jeśli brać pod uwagę ilość chemii jaką Unia dopuszcza do produkcji spożywczej, poczynając od trujących barwników w jedzeniu, a kończąc na tonach konserwantów i polepszaczy, bez których już chyba nic nie jest produkowane na dużą skalę.


środa, 25 czerwca 2014

[131] Potas - co za dużo, to niezdrowo

Sód, chlor i potas to podstawowe elektrolity w naszym organizmie. Jeśli lekarz zleca badanie o nazwie "elektrolity", na pewno dostaniemy na wyniku stężenie tych trzech pierwiastków.

Zacznę od potasu.
Przypadkiem dowiedziałam się wczoraj, że jedna z moich znajomych robi sobie co parę dni tzw. dzień płynny w diecie i żyje wówczas tylko na sokach i przetworach pomidorowych. W dużych ilościach.
Źle się przy tym czuje, ma kołatania serca i mrowienie na ciele.
Stwierdziłam, że biologia w szkole obecnie skupia się chyba nie na tym co trzeba, skoro ludzie wpadają na takie pomysły.
A może tv zamiast reklamować tony bzdetów i produkować debilne programy typu "ekipa skądś tam" powinna skupić się na podstawach?

Ale do brzegu.


Potas jest bardzo ważnym pierwiastkiem w naszym organizmie. Reguluje ciśnienie osmotyczne w komórkach, wpływa na pracę układu nerwowego, na kurczliwość mięśni, na równowagę kwasowo-zasadową oraz na przepuszczalność błon komórkowych. Ta ostatnia cecha jest bardzo ważna, bo to dzięki potasowi jedne substancje mogą się do komórki dostać (i ją odżywić), a inne wydostać (np. woda). Zła przepuszczalność błon komórkowych to początek końca zdrowia. Zatrzymanie wody w komórce, brak substancji odżywczych i zaczyna się lawina przypadłości. Do tego dochodzą substancje toksyczne, których komórka nie może wydalić i... mamy gotowy problem.

Potas znajdziemy w dużej ilości w: suszonych figach, suszonych morelach, awokado, ziemniakach i kaszy gryczanej, trochę mniej w grochu, bananach, selerze, pomidorach, rodzynkach, grejpfrutach, kiwi czy pomarańczach. 
Jeżeli chodzi o mięso, to trzeba wyróżnić cielęcinę.

Przeciętnie zjadamy do 2/3 dobowej potrzebnej dawki potasu. Nie jest to wynik tragiczny. Generalnie rzadko obserwuje się objawy  niedoboru potasu u ludzi zdrowych. Problem występuje głównie u osób z chorobami sercowo-naczyniowymi i u ludzi zażywających diuretyki (leki moczopędne).

Potas jest w prawie wszystkich półproduktach spożywczych. W zasadzie potas znajdziemy wszędzie tam, gdzie jest zdrowo. W produktach ociekających tłuszczem i cukrem - nie znajdziemy go wcale.
Z powyższego wynika, że jeśli mamy niedobory potasu, tzn. że jemy fatalnie!  

Efektem tego są:
- kurcze mięśni, zwłaszcza łydek
- nieregularna akcja serca
- podenerwowanie
- ciągłe zmęczenie
- zaparcia

Na niedobór potasu wpływają (poza złą dietą) także:
- leki moczopędne (w tym herbatki na odchudzanie!)
- leki nasercowe
- środki przeczyszczające
- biegunki
- krwotoki
 
Co jest istotne przy niedoborach i suplementacji potasu?
Przede wszystkim podejrzenia należy poprzeć wynikiem badania krwi.
Druga rzecz - nie wolno się leczyć ot tak, na własną rękę. Medycyna zna przypadki zawałów serca u pacjentów, którzy sami zaordynowali sobie dietę wysoko potasową. 
Potas można bowiem przedawkować i nie jest to wcale bardzo skomplikowane. Co ciekawsze dużo łatwiej zrobić to złą dietą, niż suplementem z apteki.
I rzecz trzecia - jedząc sztuczne byle co i ratując się preparatami aptecznymi niczego nie poprawimy, bo stężenia potasu w suplementach są bardzo niskie i wahają się od 80 do 333mg na tabletkę, przy dziesięciokrotnie większym zapotrzebowaniu organizmu.

Nadmiar potasu może zaszkodzić. Zwłaszcza osobom chorym na serce i nerki.
Poza tym wysokie dawki potasu połączone z lekami nasercowymi (naparstnica) mogą spowodować zatrzymanie akcji serca.

Nadmiar potasu powoduje:
- apatię
- mrowienie i drętwienie, zwłaszcza kończyn
- skurcze i porażenie mięśni
- zaburzenia rytmu serca

Czemu o tym piszę?
Przeciętnemu człowiekowi wydaje się, że nic z tego, co można dostać w sklepie czy na bazarze nie może mu zaszkodzić.Z drugiej strony wiele osób sądzi, że kupując jakieś "supelki" w aptece, naprawi błędy żywieniowe całego życia.


W przypadku potasu wygląda to tak:

Dorosła kobieta i dorosły mężczyzna potrzebują około 4700mg potasu na dobę!

Mowa tu o osobach żyjących aktywnie. Jeśli ktoś rano wstaje, ubiera się, potem wsiada w auto, jedzie do pracy i tam 8-12 siedzi przy biurku, po czym wraca do domu, zamawia obiad i leży przed tv, to jego zapotrzebowanie na potas może oscylować w okolicy 2000-3000mg. No chyba, że przez te x godzin pracy ciągle chleje kawę.
Zapotrzebowanie na potas (pomijając choroby i stosowane leki) zmienia się bowiem wraz z aktywnością, ale też z ilością wypitej kawy.

I teraz...

100g przecieru pomidorowego zawiera ponad 1000mg potasu. 

100g suchych ziaren fasoli zawiera około 1200mg potasu. 

100g suszonych moreli zawiera około 1700mg potasu. 

100g suchego kakao zawiera około 1900mg potasu.

Łatwo policzyć ile potasu można wciągnąć ponad normę, jeśli samemu zaordynuje się sobie dietę wysoko potasową. I wbrew pozorom to wcale nie apteczne preparaty stanowią zagrożenie.

A teraz suple...

Potas firmy Naturell to tylko 80mg w tabletce.

Olimp zaleca dwie tabletki na dobę, co w sumie daje 300mg potasu.

Najwyższe stężenie jakie znalazłam ma preparat Colfarmu, 333mg na tabletkę. 



Jak widać kołatania serca czy mrowienia z nadmiaru potasu jesteśmy w stanie sprezentować sobie sami i to nawet nie wchodząc do apteki.

Jeden ze znajomych lekarzy powiedział mi kiedyś, że jakiś jego pacjent zafundował sobie zawał po kilku dniach diety pomidorowej, którą sam sobie zalecił, oczywiście.

Wszystko jest dla ludzi. Ale korzystać z tego "wszystkiego" trzeba z głową.
Stosowanie diety opartej na jednym składniku nie jest dobrym pomysłem, nawet jeśli tym składnikiem są dorodne eko pomidorki od babci Krysi. 

Co zrobić, jeśli  mamy jakieś podejrzenia co do niedoboru potasu u siebie?
Iść do laboratorium i zrobić badanie krwi.
Badanie na poziom potasu jest bardzo proste i wymaga 1-2ml krwi. Można je zrobić w każdym laboratorium. Skierowania pewnie nikt Wam nie da, ale badanie nie jest drogie. To kilka - kilkanaście złotych za komplet 3 elektrolitów. Jeśli więc macie objawy  niedoboru potasu, zróbcie badanie. Owszem, jedzcie zdrowo, także produkty bogate w potas, ale nie zażerajcie się nimi. Zdrowe jedzenie też może zabić, jeśli źle je skomponujemy i przesadzimy z jakimś składnikiem.



[130] Gif na dziś - do przemyślenia.

Z przymrużeniem oka.


Chociaż bardzo trafne. Niestety.

wtorek, 24 czerwca 2014

[129] Warzywa, które alkalizują...

Wykaz w całości ma zawierać 70 produktów.

W linku niżej 1sza część tych produktów - warzywa.

Podrzucam, bo świetne:

warzywa alkalizujące

Na zdrowie!

wtorek, 17 czerwca 2014

[128] Kasza z warzywami i kurczakiem

Jedna z moich wariacji na temat kaszy bulgur.

Składniki:
- filiżanka kaszy bulgur / jaglana / jęczmienna / gryczana (można dać jakąkolwiek ulubioną kaszę)
- kurczak pozostały z obiadu, 2-3 skrzydełka
- pół małej cukinii / kabaczka 
- gruby szczypior
- szparagi, kilka sztuk
- cebulka
- czerwona papryka (ilość zależna od gustu, ja dałam 1/2)
- ząbek czosnku  (można więcej; gotując dla siebie i syna muszę ograniczyć, bo nie zje)
- fasolka szparagowa, 5-8 sztuk
- kilka zielonych oliwek 

Przyprawy:
pieprz ziołowy, pieprz zwykły, sól morska/himalajska, kmin rzymski mielony, ziele angielskie mielone, biała mielona gorczyca, pieprz cayenne, kurkuma;

Przyprawy mieszam jak mi fantazja pozwoli. Z reguły daję płaską łyżeczkę pieprzu ziołowego, pół łyżeczki kminu rzymskiego i kurkumy, oraz po 1/4 łyżeczki innych przypraw.
Sól do smaku.

Kaszę gotuję jak zwykle.
Dwa razy tyle wody co kaszy, odrobina tłuszczu, zagotować i do łóżka.

Szparagi i fasolkę gotuję tak, by pozostały lekko chrupkie.
Tu miałam akurat białe szparagi i żółtą fasolkę. Osobiście wolę zielone szparagi i zieloną fasolkę, ale zepsuli mi plany w warzywniaku, bo nie mieli. :)
W głębokiej patelni rozgrzewam oliwę/olej kokosowy, wrzucam cebulkę. Gdy się zeszkli dodaję przyprawy i czosnek. Przesmażam lekko i wrzucam cukinię / kabaczka. Duszę dwie minutki i dorzucam (wcześniej przygotowany na obiad, nie wymaga więc gotowania ani pieczenia) kurczaka, pokrojone w ćwiartki oliwki, a po chwili resztą składników, przykrywam i zostawiam na minutę, wrzucam kaszę, mieszam, przykrywam, wyłączam.

Po chwili podaję.


Do dania można dorzucić wszelakie resztki z lodówki.
Proponuję kombinować bez ograniczeń. :) Pomidory, boczek (jeśli ktoś lubi), jakieś wędliny (dobrej jakości), kapary - co komu przyjdzie do głowy.

Uwielbiam proste, sycące potrawy. Zwłaszcza jednogarnkowe. I takie, które można schować do lodówki i np. zabrać potem do pracy czy na jakiś wypad.

niedziela, 15 czerwca 2014

[127] Kasza bulgur

Moje odkrycie roku 2014.

Bulgur - kasza, nie kasza. 
Bulgur to pszenica, odmiana durum najczęściej.
Ziarna są łuskane, rozdrabniane (na kryształki różnej wielkości - coś jak w kaszy jęczmiennej), gotowane, a następnie suszone.

Bulgur to taki niedokończony kuskus.
Gdyby te ziarenka namoczyć w mleku, a potem oblepić mąką, powstanie tradycyjny kuskus.
Ja tego cuda nie lubię, właśnie przez ten końcowy proces produkcyjny. Nie pasuje mi ten charakterystyczny smak.

Bulgur wygląda jak taki jasny cukier trzcinowy.
Trudno go dostać. Ale nie ma rzeczy niemożliwych.
Wcześniej nie dotykałam tej kaszy, ale trafiłam na wersję ekologiczną i postanowiłam spróbować.


Bulgur jest pyszny!
A poza tym - to jedyna kasza, jaką mój syn lubi i może jeść samą, ręką, prosto z garnka. :)

Ja kupuję bulgur EkoWital.
Ale można znaleźć inne dobre. Np. BioLife.
Cena ok. 7zł za 500g.
 

Bulgur zastępuje mi jaglankę, gdy mam jej chwilowo po uszy. ;)
Zjadam go na śniadanie, na zmianę z kaszą jaglaną i płatkami orkiszowymi.
Ale też z warzywami, na obiad albo kolację.
Nadaje się do sosów i mięs.
Jest uniwersalny.

Radzę spróbować.
Tym bardziej, że bardzo prosto się gotuje.
Zalewam go podwójną ilością wody (na filiżankę kaszy, dwie filiżanki wody), płucząc wcześniej szybciutko, dorzucam łyżeczkę masła albo oleju kokosowego i gotuję chwilę.
Gdy większość wody zniknie, przykrywam, czekam jeszcze minutę, wyłączam gaz i do wyra. :D
Jeśli ma być na śniadanie, robię to wieczorem.
Jeśli na obiad - rano.
Zapominam, robię inne rzeczy, a potem tylko wyjmuję z garnuszka.

Bulgur jest bardzo popularny w kuchni tureckiej.
Jest o wiele pożywniejszy od kuskusu czy ryżu. Ma więcej błonnika, witamin (z grupy B) i soli mineralnych.

Drobnego bulguru nie trzeba gotować, wystarczy zalać wrzątkiem i odstawić.

Smacznego!

[126] Akcja - Konsument ma prawo do zdrowia

Akcja, która pokazuje to, co oczywiste.

Oczywiste, ale trzeba, bo ludzie udają, że nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć.
No i spora grupa nadal faktycznie nie wie. 
Im więcej takich ruchów, tym większa szansa, że coś się wreszcie zmieni.

Nie chcemy jeść śmieci i trucizny.
Nie chcemy, bo ktoś robił z nas idiotów i wmawiał nam, że to, co od niego dostajemy to cud, miód i orzeszki. Nie chcemy by wmawiano nam bezkarnie jakie zdrowe są produkty bez cukru, z syropem glukozowo-fruktozowym.
Nie chcemy by oferowano nam, dla naszych dzieci, "zdrowe" filtry mineralne z dwutlenkiem tytanu.
Nie chcemy, by producent szamponu wciskał nam kit, że najważniejszą jego cechą i zaletą jest to, jak świetnie się pieni, waląc weń tony SLS.

Chcemy być traktowani poważnie.
Nie jak motłoch, który wszystko wciągnie.

Taki jest sens akcji: wymóc na producentach - kombinatorach zmianę taktyki.

Akcja toczy się na facebooku:

konsument ma prawo do zdrowia


środa, 4 czerwca 2014

[125] Mleczko pszczele

Dzisiaj będzie o cudzie natury.

Cudem takim jest mleczko pszczele.
Wydzielina ślinianek pszczół karmicielek. Brzmi tak sobie, wiem. :)
To jego zasługą jest, że królowa pszczół jest inna od pozostałych sióstr. Pszczoły robotnice karmione są mleczkiem tylko przez 3-4 dni, żyją około miesiąca. Królowa (taka sama pszczoła w momencie urodzenia) jest nim karmiona przez całe życie i potrafi dożyć 7 lat. Pomijam takie oczywistości jak różnica wielkości czy rozwoju. Królowa jest wszak jedyną pszczołą zdolną do rozrodu.
Czyż to nie cud? :)

Mleczko pszczele to eliksir życia. Jest w nim wszystko czego pszczoła potrzebuje, by stać się tą jedną jedyną. Pokarm wyjątkowy. Działanie odżywcze podobne do żółtka jaja plus mnóstwo właściwości leczniczych albo łagodzących dolegliwości.


Mleczko pszczele przebadane zostało na tysiąc sposobów. W tej chwili znany jest jego skład w 97%.
Wiadomo, że ma 25 aminokwasów, 14 witamin, 22 różne pierwiastki, 5 enzymów, hormony i kwasy organiczne.

Z aminokwasów egzogennych - tych, których nie potrafimy sami wyprodukować, w mleczku znajdziemy nw.: lizyna, treonina, histydyna, metionina, lizolecytyna, walina, fenyloalanina, tryptofan, arginina, leucyna, tyrozyna, cystyna, glicyna.

Pierwiastki znajdujące się w mleczku to m.in.: Ca, K, Na, Mg, Zn, Fe, Cu, Al, Mn, P, S, Cl, Br, Co, Ni, Au, As.

Enzymy mleczka: inwertaza, amylaza, fosfataza alkaliczna, proteaza.

Mleczko zawiera też acetylocholinę, organiczny związek chemiczny, neuromediator nazywany też neurohormonem. Acetylocholina obniża tętno, zmniejsza siłę skurczu serca, wyzwala skurcze mięśni gładkich (np. jelit) i poprzecznie prążkowanych.
Substancja ta wpływa na naszą  pamięć i zdolność zapamiętywania. Pomaga w trawieniu pokarmu, bo usprawnia perystaltykę. Zmniejsza nadpobudliwość.

Mleczko zawiera także estrogeny, progesteron i testosteron - w niewielkiej ilości, oraz hormon wzrostu.

Z witamin znajdziemy tam duże ilości kwasu pantotenowego (oznaczanego często jako wit. B5), niacyny (wit. PP) i kwasu nikotynowego. Zawiera także wit. B1, B2 i B6, trochę witaminy C, kwasu foliowego i witaminy B12. Generalnie możemy uznać mleczko pszczele za bogate źródło witamin z grupy B.

Mleczko pszczele ma wiele pozytywnych cech: poprawia odporność i ogólny stan zdrowia, dobrze wpływa na nasz przewód pokarmowy, na zaburzoną florę bakteryjną jelit, na problemy z trawieniem pokarmu. Dodaje sił witalnych, sprzyja regeneracji organizmu po chorobie, przy spadku odporności, po operacji. Poprawia apetyt, pomaga w leczeniu osteoporozy - zapobiega odwapnianiu kości, badania wykazały także działanie przeciwmiażdżycowe. Świetnie sprawdza się przy chorobach gardła i krtani. Ma też dobry wpływ na naszą skórę, poprawia odnowę komórek i przyspiesza gojenie ran.
Mleczko chroni także naszą wątrobę przed substancjami toksycznymi, zapobiega powstawaniu dny moczanowej i wzmaga działanie kory mózgowej. 
Co ciekawe wykazano również, że mleczko potrafi obniżyć poziom przeciwciał wytwarzanych przeciw własnym tkankom, stąd zalecenia podawania preparatu przy chorobach z autoagresji.

Ma działanie przeciwbakteryjne, przeciwwirusowe i przeciwgrzybicze.
Rozcieńczone mleczko pszczele ma właściwości bakteriostatyczne, świeże mleczko bez rozcieńczania jest już bakteriobójcze, potrafi zabić gronkowca złocistego i prątki gruźlicy.
Wykazano działanie na wirus grypy i opryszczki.

foto: Gospodarstwo Pasieczne Łysoń 

Mleczko zalecam spróbować w nw. sytuacjach:
- zły apetyt i niska waga dziecka
- zły apetyt i niska waga osoby starszej
- anoreksja
- anemia z niedoboru żelaza
- zaburzenia trawienia i wchłaniania
- jelito nadwrażliwe
- zaburzona flora bakteryjnej jelit
- wzdęcia, bóle brzucha, zaparcia i biegunki
- po chorobach, zabiegach medycznych, operacjach
- przy leczeniu ran, oparzeń
- AZS i choroby autoimmunologiczne
- obniżona odporność
- ospałość, zmęczenie, brak wigoru 
- zakażenia wirusowe różnego typu, np. nawracająca opryszczka
- zapalenia gardła i krtani
- zapalenia jamy ustnej
- leczenie grzybicy
- nadciśnienie tętnicze
- nerwice i stany depresyjne
- miażdżyca
- osteoporoza
- wysoki cholesterol
- kruchość naczyń krwionośnych 
- nadżerki żołądka i dwunastnicy
- wrzody żołądka i dwunastnicy
- stany zapalne woreczka, wątroby, trzustki 
- choroba niedokrwienna mięśnia sercowego
- stany zapalne żył
- przy rehabilitacji po zawale
- arytmia
- grypa
- bruceloza (choroba odkleszczowa)
- choroby górnych dróg oddechowych
- zakażenia pierwotniakami
- choroby stawów (reumatoidalne zapalenie stawów i inne)
- po złamaniach
- migreny i nerwobóle


foto: Gospodarstwo Pasieczne Łysoń 

Jakie mleczko  kupić?
Świeże. Albo mrożone, które ma okres trwałości do pół roku.
Tylko takie mleczko ma komplet aktywnych składników.
W przypadku mleczka świeżego nawet rozcieńczenie 1 do 1000 wykazuje działanie bakteriostatyczne.
Takie mleczko jest wrażliwe na ciepło i światło.
Dobrej jakości produkt powinniśmy więc dostać szybko, najlepiej kurierem, opakowany w styropian albo inny izolator. Takie opakowanie powinno znaleźć się na mleczku zaraz po jego wyjęciu z zamrażarki, a wysyłka powinna nastąpić najszybciej jak tylko się da.
Otrzymaną paczuszkę możemy rozpakować, ale zaraz potem musimy ją schować do lodówki. Wytrzyma tam kilka tygodni. Jeśli zostawimy je w temp. pokojowej przetrwa tylko kilka dni.
Można z niego zrobić miksturę na alkoholu, wtedy okres przechowywania (w ciemnym miejscu) wydłuży się o pół roku.
Można je także zawiesić w miodzie (płynnym). Ponieważ jednak mleczka nie jada się na łyżeczki, trzeba pamiętać o stężeniu mleczka w miodzie. Nie powinno ono przekroczyć 5%.
Prościej jest jednak kupić miód z mleczkiem. Takich produktów jest sporo na rynku. Trzeba tylko wybrać dobrą pasiekę, by mieć pewność, że miód nie jest chrzczony cukrem.

Oczywiście są też różne preparaty w kapsułkach z terminem ważności dwa lata, ale mało w nie wierzę tak jak nie wierzę w cudowne działanie syropów na przeziębienie, gdzie na 2% zielska przypada 98% wody z cukrem. Dodam jeszcze, że badań o których wyżej mowa nie robiono na żadnych liofilizowanych produktach z apteki, zawartych w plastikowej kapsułce, a na świeżym stuprocentowym mleczku.

Świeże mleczko pozyskuje się od maja do lipca. Jeśli kupimy je teraz, w okresie letnim, dostaniemy produkt najlepszy z możliwych.

Świeże mleczko zażywamy rano, na czczo, na pół godz. przed posiłkiem. Przepłukujemy usta wodą, wyciągamy cudo z lodówki i aplikujemy, najlepiej pod język i trzymamy chwilę w ustach. Potem połykamy.
Zażywa się tego mini ilości, dosłownie na czubku łyżeczki. Kuracja trwa 4-6 tygodni, potem robimy pół roku przerwy. Można powtarzać dwa razy  na rok.
Ilość jaka starczy nam na jedną kurację to raptem 10g.
10g to 10.000mg, porcja to 200mg. Daje to 50 porcji / 50 dni. 

foto: Gospodarstwo Pasieczne Łysoń 

Podwójna ilość starczy na kurację doustną i jako kosmetyk, na jeden cykl. Mleczko takie możemy dodawać do kremów, balsamów i innych kosmetyków (naturalnych), przy problemach skórnych. 10g mleczka starczy na cały cykl kosmetyczny dla całej rodziny - używamy tego na czubku noża.

Na zdrowie! :)


źródło: 
strona "apeterapia" 
książki "Mleczko pszczele" i "Pszczela apteczka" 

poniedziałek, 2 czerwca 2014

[124] Olej z nasion marchwi jako filtr

Drugim dobrym olejkiem, który z powodzeniem może "robić za filtr", zaraz po malinie, jest olej z nasion marchwi.

Olejki z marchwi można podzielić na dwie grupy:

1. Macerat (infused oil) z marchwi na oleju słonecznikowym! Taki spotkamy za naście złotych (50ml) w prawie każdej aptece, na allegro i na wielu stronach z naturalnymi kosmetykami. Maceraty na oleju słonecznikowym robi wiele firm, np. Calaya. Znalazłam go też w Starej Mydlarni.

2. Prawdziwy olej z nasion marchwi, to olej 100%. Tłoczony jest na zimno z nasion marchwi dzikiej  - Daucus Carota  / Daucus Carota Sativa.

Taki olej ma wiele genialnych właściwości.
Nawilża, odżywia i natłuszcza skórę. Pomaga leczyć skórę zniszczoną, suchą, spierzchniętą. Opóźnia procesy starzenia, przywraca równowagę skóry w przypadku nadmiernego wydzielania sebum. Poprawia także stan włosów, paznokci itp.

Można go stosować jako dodatek do kosmetyków oraz jako filtr. SPF olejku z nasion marchwi oscyluje w okolicy 40. Olejek ten najlepiej stosować w wersji rozcieńczonej do 20%.
Ponieważ aplikacja tego stuprocentowego jako filtra i jego rozcieńczanie jest nieco bardziej skomplikowane, macerat na słoneczniku cieszy się większym powodzeniem. Także z racji ceny i dostępności.
Niestety tu zagadką jest SPF. Dodam, że olej słonecznikowy nie ma działania anty UV, a smarując się nim na słońce łatwo się poparzyć. Osobiście nie użyłabym na pełne słońce, np. na plażę. Jeśli ktoś kiedyś zakupił takie cudo i działało, proszę o głos jakiej to firmy i jakie stężenie czystego oleju marchwiowego obiecuje producent. 


Olej marchwiowy można dodać do innego oleju, np. kokosowego i takim preparatem natrzeć skórę. Można go także kapnąć do balsamu do ciała albo odżywki do włosów.
Można też łączyć z innymi olejami - filtrami, np. z malinowym. Tak właśnie kombinowałam rok temu, latem.
Pamiętajmy jednak, że w zależności od tego ile oleju przypadnie na inny kosmetyk, zależeć będzie jego działanie anty UV. Łatwo można rozcieńczyć preparat tak, że straci swoje właściwości, zwłaszcza macerat na słoneczniku.

Ważne! Oleju z marchwi i maliny  nigdy nie łączymy z czystymi filtrami  mineralnymi.

Olej z nasion marchwi zawiera dużo karotenoidów chroniących przed wolnymi rodnikami, witamin, minerałów, kwasy Omega-3.
Świetnie nadaje się do cery dojrzałej.
Wybierając olejek z marchwi pamiętać trzeba o tym, że wszystkie genialne właściwości odżywcze o jakich przeczytamy w sieci dotyczą czystego oleju z nasion marchwi dzikiej tłoczonego na zimno. 

Taki prawdziwy olejek z nasion marchwi trudno spotkać.
Można go dopaść np. tu:
oleje z nasion marchwi
Nie jest to jednak rzecz tania, niestety.