Owoce

Owoce

środa, 17 grudnia 2014

[147] Najlepsze na świecie ciasto czekoladowe

Na początku melduję uprzejmie, że moja wersja to czekolado-piernik. Można je jednak tak skomponować, że będzie mniej lub wcale piernikowe, za to będzie mocno czekoladowe.
Zaznaczę co i jak. :)

To ciasto jest pyszne. Lekkie, bardzo puszyste, delikatne, nieco wilgotne, nie sypie się, ale i nie lepi jak brownies (których nie znoszę).
Szukałam podobnego przepisu parę lat. Już sto razy się zniechęciłam.
Ten zrobiłam, bo prosty, mało składników, a do tego nie wymaga godziny ucierania masła ani ubijania jaj na biszkopt. :)

No to do rzeczy.


Składniki:
część I 
- 100g masła
- 25g oleju kokosowego
- 4 łyżki kakao (surowego, gorzkiego) 
- 1/2 szkl nierafinowanego cukru / ksylitolu 
- 3 łyżki  miodu 
- 3 łyżki syropu daktylowego
- skórka pomarańczy świeża lub kandyzowana - 1 łyżeczka

Ww. składniki wrzucić do garnuszka i zagotować.
Wystudzić.

Można dać 125g masła, zamiast oleju kokosowego.
A zamiast miodu i syropu daktylowego można dać 1 szklankę cukru.
Skórka opcjonalnie.
Kakao można dodać w większej lub mniejszej ilości. Dla mnie 4 łyżki w tym przepisie to maks.

część II
- 2 szklanki mąki orkiszowej
- 1 łyżeczka sody 
- 1 łyżeczka cynamonu
- 1/3 łyżeczki mielonych goździków 
- po 1/5 łyżeczki imbiru mielonego, gałki muszkatołowej, ziela angielskiego i kardamonu 

Wszystko to razem wymieszać i dodać do masy kakaowej, gdy ta wystygnie. Połączyć mikserem.

Mąka może być zwykła, pszenna, jak się  uprzeć. ;)
Przypraw można nie dodawać, wyjdzie wtedy zwykły czekoladowiec.

część III
- 3-5 łyżek powideł śliwkowych 
- 3 jaja

Najpierw do gotowej masy dodajemy powidła, łączymy mikserem.
Potem białka ubijamy osobno mikserem na puchato, po czym delikatnie wrzucamy po 1 żółtku i łączymy.

Na koniec dodajemy do masy ubitą pianę z żółtkami, powoli, łączymy delikatnie  łychą, nie ucieramy.

Im więcej powideł, tym ciasto ciężkie i bardziej lepkie.
Dla mnie idealna wersja to 3-4 pełne łyżki.

Przepis na dużą keksówkę.
Takie małe, 20-22cm wychodzą dwie.


Ciasto nie jest mocno słodkie.
Powiedziałabym, że idealne dla niesłodzących. Kochającym "marsy" itp. "kitekaty" chyba będzie niesłodkie zupełnie. :)

Wielbiciele ulepów muszą dodać więcej cukru, miodu itp.

Polecam spróbować. :)

środa, 3 grudnia 2014

[146] Humus - wersja podstawowa

Znacie humus?
Robiliście kiedyś?

Jeśli nie, to zachęcam.

Potrawa z Bliskiego Wschodu, podstawa kuchni arabskiej.

Ma jedną wadę - nadaje się tylko dla wielbicieli czosnku. :)
W oryginale. Bezczosnkowe modyfikacje dopuszczalne, chociaż nie wiem czy to jeszcze będzie wtedy humus. :)

Występuje w różnych wariacjach, ale zawsze zawiera:
- ciecierzycę (ugotowaną, z puszki lub słoika)
- czosnek
- pastę sezamową - tahini

Uprzedzonych do sezamu zapewniam, że spróbować warto, bo smak sezamu nie jest dominujący i w całości kompozycja nie jest wcale szalenie sezamowa. A jak dobrze dowalić czosnkiem, to w ogóle nie jest sezamowa. :D
Moja mama po pierwszej próbie stwierdziła, że jakbym jej powiedziała, że to pasztet, to by uwierzyła. :D


Moja wersja podstawowa zawiera:
- słoik cieciorki, jak na zdjęciu (u mnie 220g)
- 2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę (można więcej)
- 2 płaskie łyżki tahini (jak wyżej na zdjęciu )
- szczyptę soli
- szczyptę pieprzu
- 1/4 łyżeczki pieprzu ziołowego
- 1/4 łyżeczki kminu rzymskiego (opcjonalnie)
- 1 łyżka mieszanki soku cytryna+limonka
- 1 łyżka oleju lnianego (można dać oliwę z oliwek)


Wszystko to należy zblendować bez litości, na gładką masę.
Jeśli pasta wychodzi zbyt gęsta, dodajemy wody (przegotowanej), albo wody z zalewy cieciorkowej. Zwykle starcza jedna, dwie łyżki i już jest ok.

Ja wolę gęstą, taką jak dobry pasztet pieczony. Ale można z tego zrobić lżejszą ciapę, wg gustu.

Z humusem można poszaleć, dodając różne cuda, ale to inną razą. ;)



wtorek, 2 grudnia 2014

[145] Ciecierzyca

Ciecierzyca pospolita to uprawna roślinka z rodziny bobowatych.
Jest historia kulinarna sięga 10tys. lat wstecz.


Dziś rzadko używana.
Albo inaczej... popularna w kuchni wegetariańskiej i wegańskiej, a także wśród wielbicieli kuchni krajów arabskich. Wśród mięsożerców i smakoszy ciężkiej "kotletowo-kapuścianej" kuchni polskiej zwykle nieznana.

Pamiętam pierwszą zakupioną przez siebie porcję ciecierzycy. Jeden słoik zawiozłam rodzicom. Stał tam rok. Ojciec zupełnie nie miał pomysłu co z nią zrobić.
Potem oddał sąsiadce.
Bez komentarza. :)


Cieciorka (albo inaczej groch włoski - nie wiedzieć czemu) smakuje jak fasolowate i grochowate. Niektórzy wyczuwają w niej lekką orzechową nutę.
Tego rodzaju rośliny to oczywiście mega źródło białka. W diecie bezmięsnej z powodzeniem zastępują kotlecika. Dobrze zbilansowane z innym białkiem roślinnym, z kaszą, amarantusem itp. pozwalają wykluczyć mięso z diety, bez obaw o braki aminokwasów.

Ciecierzyca dostarcza nam tych aminokwasów, których nie dadzą nam zboża.
Cieciorka zawiera ponadto witaminę C, witaminy z grupy B, wapń, żelazo, magnez, fosfor, potas i cynk.

Jako źródło błonnika świetnie robi naszym jelitom, a dodatkowo działa antymiażdżycowo.
Ciekawostka... W badanej grupie mężczyzn jedzących ciecierzycę (jako stały element diety), u wszystkich bez wyjątku zaobserwowano spadek cholesterolu frakcji LDL.

Pomaga walczyć z zaparciami, wiąże nadmiar kwasu solnego w żołądku, przez co świetnie nadaje się dla osób z nadkwasotą czy refluksem, dla wrzodowców czy cierpiących na nadżerki żołądka i dwunastnicy.
Mogą ją jeść cukrzycy, ponieważ posiada niski indeks glikemiczny.
Generalnie jest to bardzo pożyteczna i pożywna roślinka i warto ją wprowadzić do diety.


Zrobić z niej można różne cuda. Oczywiście humus - to podstawa.
Poza tym nadaje się do dania typu "fasolka" po bretońsku. Zamiast fasoli, albo jako dodatek.
Do sałatek, do obiadu zamiast ziemniaka. Można z niej zrobić kotlety, dokładnie tak samo jak robi się kotlety z fasoli. Albo pasztet.

Gotowanie dostarcza nieco atrakcji.
Cieciorka jest twarda. Przed gotowaniem należy ją namoczyć. Najlepiej na 12h.
Jeśli chcemy pozbyć się jej gazotwórczych, wzdymających właściwości do wody, w której moczymy ciecierzycę należy dodać łyżeczkę sody oczyszczonej.
Jeśli chcemy ją jeść bez gotowania, musimy moczyć przez dobę.
Gotuje się długo, bo ponad godzinę, nawet do dwóch, zależnie od wielkości ziaren.

Wielkości są dwie:
- duża - kabuli
- mała - desi


Można kupić dobrą cieciorkę w puszce (osobiście nie lubię tej wersji, z racji samej puszki, oczywiście) oraz w słoiczku. W obu wersjach czytamy składy, to jasne.
Szukamy takiej, która w zalewie nie posiada żadnych śmieci. Ma prawo mieć tylko wodę i sól. Najlepiej morską. Wskazane też, by sama cieciorka pochodziła z dobrego źródła.
Jak jeść to zdrowo i wiedzieć co...



Ciecierzycy z puszki czy słoika oczywiście już nie gotujemy. Odcedzamy i dodajemy do czego tam chcemy.
Wszystkie ww. ciecierzyce spróbowałam i mogę polecić. Porządne produkty.

Z ciecierzycy można zrobić (albo kupić) mąkę. Świetny dodatek do ciast, ciastek, chleba, do obtaczania kotlecików itp.

Wszystkie ww. specyfiki do kupienia w sklepach ze zdrową żywnością, na allegro itp.

Na deser dodam jeszcze, że ciecierzyca nie zawiera glutenu.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

[144] Łowicz - dżem 100% owoców, nowe smaki

Nie żebym żyła dżemami, ale dobry dżem kupić, to cud, więc zaznaczam, że można.

Pisałam już, że Łowicz stworzył dżemy 100%, zagęszczane pektyną, bez cukru, kwasu cytrynowego itp. śmieci.
Na początek urodziły się: brzoskwinia, truskawka, wiśnia i czarna porzeczka.

Potem pojawiły się dwa kolejne smaki, a ich obecność na rynku jakoś mi umknęła, więc zaznaczam, że są.
To wiśnia i .... figa.
Tak, mili państwo, figa. :)



Kilka tygodnie polowałam w Tesco Extra na figę i dopiero w ten weekend odniosłam sukces. :)
Maliny nie upolowałam nadal.
Nie wiem, czy tak dobrze schodzi, czy tak mało dostają.
Ale na pewno w końcu trafię.

Brawo dla Łowicza.
Fajnie, że komuś się chce.

czwartek, 27 listopada 2014

[143] Cukier - ogólnie i trochę prywaty

Od roku zabieram się za nakreślenie paru słów o cukrze i nie mogę się zdecydować.
Nie chcę szerzyć paniki tekstami typu: cukier to biała śmierć.
Nie mogę też napisać: cukier jadły nasze babcie i dożyły 90 lat.

Jedno i drugie jest prawdą, żeby było śmieszniej.
Gdzie więc sedno? Na czym się skupić?
Naprawdę nie wiem.
Chyba tylko na faktach i na zdrowiu...

Fakty są takie, że cukier nie jest zdrowy.
To już chyba jest jasne dla wszystkich.
Mówię tu oczywiście o klasycznym cukrze, białych kryształkach, czyli sacharozie.


Nie jest zdrowy, bo:
- silnie zakwasza organizm i to od razu, od chwili spożycia; sacharoza migiem dostaje się do krwiobiegu i przekracza barierę krew-mózg;
- silnie uzależnia - każdy kto próbował zrezygnować z cukru wie, jakie to trudne; porównanie do rzucenia fajek jest tu chyba najlepsze - masakra;
- obniża naszą odporność, przez co wpływa pośrednio na różne nasze przypadłości i choroby, poczynając od zaparć, a kończąc na kwasicy, grzybicy itp.
- wpływa na nasz nastrój, może przyczynić się do spadku nastroju, zdołowania, braku sił fizycznych, niechęci do aktywności, ogólnego osowienia, drażliwości;
- przyczynia się do nadwagi, cukrzycy i innych chorób;
- zamula nam głowę; nie myślimy logicznie, siada nam koncentracja, skupienie, niby nas pobudza, ale zdolności zapamiętywania nie zwiększa;


Nie będę straszyć nowotworami, bo nie w strachu droga.
Nadmienię tylko, że jest taka opinia, jakoby rak karmił się cukrem.
Nie oceniam. Badań nie robiłam. Nie wiem co "jada" rak.
Znam natomiast ludzi, którzy słodzili słodki kompot trzema dodatkowymi łyżeczkami cukru (nie rozpuszczającego się już nawet) i dożyli 90ki, bez raka. Żeby daleko nie szukać - mój dziadek kochany, który słodził herbatę i kompoty masakrycznie. Dwa razy dziennie wciągał też słodycze, kupne ciastka z cukrem po śniadanku i babcine wypieki po południu, do kawki. :)
Myślę, że tu największą rolę odgrywa nasza odporność, genetyka i ogólny styl życia wraz z dietą. Sam cukier to za mało. To by było zbyt proste...

Podobnie rzecz ma się z nadwagą.
Nie znam tematu. Całe swoje życie byłam szczupła, żeby nie powiedzieć chuda. Całe życie piekę i jem słodycze. Teraz czytam co w nich jest, nie sięgam po kupne, ale piekę.
Odstawiłam cukier z kawy i herbaty (w wielkiej męce), ale nie wyrzuciłam go z domu.
Dysponuję ksylitolem, cukrem trzcinowym, syropem daktylowym, klonowym i miodem.

Mój syn ma 4,5 roku i waży szalone 14kg. Jest patyczakiem. :)
Też je słodycze. Kocha ciasto marchewkowe, sernik, miód może jeść łyżkami.
Bynajmniej nie znaczy to, że cukier jest cacy. :) Nie jest.
Ale na pewno nie zabije nas w dwa dni.


Inna sprawa jednak, gdy upieczemy coś na weekend, chodzimy na spacery, biegamy (ja biegam), chodzimy na basen, ćwiczymy jogę, czy co tam jeszcze, a inna jeśli zaczynamy dzień od zestawu kawa + pączek, zagryzamy obiad paczką ciastek, a na dworze jesteśmy tyle, ile drogi mamy z domu do samochodu.

Pamiętajmy, że nasi dziadkowie - cukrożercy nie siedzieli na czterech literach, tylko biegali (zwykle) po polu. Większość miała kury, świnki, pole do obrobienia, 3km na autobus, albo 5km do sklepu przez pola, nie oglądali "Mody na sukces" i innego badziewia, tylko żyli w ruchu.
Obecny świat jest inny i dlatego dziś cukier służy nam mniej niż służył naszym dziadkom.
Żeby  nie powiedzieć: wcale.


Co robić?
Ograniczyć.
Super, jeśli uda się odstawić. Ale nie będę Was nękać taką wizją. :)
Próbujcie ile się da.
Stosujcie zamienniki: erytrol, syrop daktylowy itd. /Nie słodziki!/

Każda łyżeczka cukru nie wsypana do herbaty to mega sukces. Pamiętajcie! I nie dajcie sobie wkręcić, że g... robicie, bo udało Wam się przestać słodzić jedną kawę dziennie.
Udało się! To plus. Wasz prywatny sukces i wcale nie mały.
Wiem jak to ciężko, znam, pamiętam. Jeszcze nie tak dawno słodziłam dwie łyżeczki do herbaty i jedną do kawy. Nawet ćwierć łyżeczki mniej i nie mogłam tego przełknąć. :(

Często czytam różne wpisy na ten temat, jest dużo blogów, gdzie można poczytać o cukrze. Mnóstwo komentarzy. Większość oparta na krytyce. Nie wiem jak kogo, ale mnie to nigdy nie motywowało.
Hasła o tym, że cukier jest be, że się truję, że łyżeczka zamiast dwóch to bez sensu, że to nic nie da, że co z tego, że nie słodzę tej herbaty, jak np. kupuję musztardę, a tam jest cukier, albo w chlebie... Tysiące takich zdań już usłyszałam i żadne (ŻADNE!) z nich, nigdy nie wpłynęło na mnie motywująco.

Jeśli nie słodzicie - super! Chylę czoła przed Wami.

Jeśli słodzicie i czujecie się źle, chodzicie śpiąc, macie trudności z koncentracją, ciągle smarkacie, zapadacie na grypy, anginy, macie problemy skórne, kwaśny smak w ustach, źle śpicie itd. - spróbujcie odstawić cukier. Małymi kroczkami, jeśli tak Wam jest łatwiej.
Nie ważne, czy zejdzie Wam na tym rok czy pięć. Liczy się każdy kryształek.


Ps.
Obrazki czytamy oczywiście z dużym przymrużeniem oka. ;)
To twój propagandy socjalistycznej. Moje czasy. Niezłe są, prawda? :)

środa, 26 listopada 2014

[142] Migdałowy cytrynowiec

Ciasto magiczne.
Na mące migdałowej. Z cytryną - sokiem i skórką.
Bezglutenowe.
Szaleństwo. :)

Polecam, bo naprawdę pyszne.


Składniki:

- 150g masła
- 220g mieszanki mąki kukurydzianej i migdałowej (mielonych migdałów)
/ kombinacja dowolna, ja mam paczkę migdałów 200g na dwa ciasta, więc do 100g mielonych migdałów daję 120g kukurydzianki; można odwrotnie /
- skórka (niewoskowana!) i sok z dwóch cytryn
/ dla wielbicieli kwasotki polecam mieszankę 1 cytryna i 1 limonka /
- 3 jaja (duże)
- 120g cukru (jaki kto uważa; ja daję trochę cukru trzcinowego i miód)
- 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia (bezglutenowego - jeśli chcemy mieć ciasto bezglutenowe)

Ciasto nie wymaga pracy, ucierania, ubijania.
Mieszamy wszystko na zasadzie suche + mokre i koniec. Najlepiej mikserem.
Wychodzi z tego taka śmieszna drobnoziarnista masa.
Wlewamy do formy (małej - piekę je w tortownicy o średnicy 16cm) wysmarowanej tłuszczem i osypanej mąką kukurydzianą, migdałową lub zmieloną kaszą jaglaną itp, albo wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w temp. 170 stopni C. Czas pieczenia około 35-45 minut. Pieczemy na złoto.

Wersję wyżej potraktowałam lukrem z soku pomarańczowego i miodu. Nie jest to jednak typowy lukier, bo nie błyszczy się i nie chrupie jak typowy cukrowy.

Ciasto jest sypkie, bo nie zawiera mąki pszennej. Konsystencja nieco zaskakująca dla niewprawionych, ale zaskoczenie szybko zmienia się w dziki zachwyt. :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

[141] Magnez

Z magnezem to mamy istne urwanie głowy.
Najpierw był po prostu magnez, potem pojawiły się reklamy z podwójną dawką, z jedynym dobrze wchłanianym, później chelaty i jeszcze sto innych...
Pacjent zdurniał do końca.
Jak to ogarnąć?
Niestety prawda nie jest jedna jedyna i słuszna. :)

Ale spróbuję nieco rzecz rozjaśnić.

Magnez jest bardzo ważny dla naszego organizmu.
Każdy kto doświadczył drżenia powiek, skurczy łydek albo macicy (w ciąży), czy też przeciągającego się w miesiące zmęczenia, wie że niedobór magnezu to straszny stan.

Magnez jest zbawieniem dla naszych nerwów i mięśni.

Niektóre z objawów niedoboru magnezu to:
- skurcze nóg (łydek);
- drgania powiek;
- uczucie drętwienia czy mrowienia;
- kłucie serca i bóle w klatce piersiowej;
- łamliwe paznokcie;
- wypadające włosy;
- zaburzenia snu;
- nocne pocenie;
- uczucie lęku;
- rozdrażnienie, nerwowość;
- kołatania serca;
- zawroty głowy;
i wiele innych

Duże niedobory magnezu mogą prowadzić nawet do depresji.


Co do nadmiaru i obaw przed suplementacją od razu uspokajam, że magnezu praktycznie nie da się przedawkować. Nadmiar u zdrowego człowieka usuwany jest przez nerki. Problemem są choroby nerek - tu suplementacja musi odbywać się pod nadzorem lekarza.

Na dobę nasz organizm potrzebuje od 270 do 400mg magnezu.
Dla osób żyjących na kanapkach z wędliną, hamburgerach i kawie to dawka kosmiczna. Nie do osiągnięcia.


To co jemy, z upływem lat, jest coraz uboższe w magnez.
Po pierwsze wypłukujemy go ogromnymi ilościami kawy, która ma nas postawić na nogi, gdy jesteśmy zmęczeni. Co tylko sprawę pogarsza.
Po drugie magnez ucieka przy konserwowaniu żywności. Im więcej chemii w jedzeniu, tym mniej magnezu, na końcowym etapie produkcji pokarmu.
Po trzecie nawożenie gleby - związki potasu w nawozach sztucznych sprawiają, że to co na nich rośnie, ma dużo mniej magnezu niż miało przed procesem nawożenia.
Do tego stresujący tryb życia, mało snu, co potęguje zmęczenie, więcej kawy bo jakoś trzeba sobie radzić, mniej czasu na sensowne gotowanie, jedzenie gotowców bez grama magnezu i mamy lawinę...

Niedobory magnezu to kolejna globalna przypadłość ludzka, zaraz po niedoborach krzemu i witaminy D.


Co poradzić?
Ano suplementować.
Wprowadzić do diety orzechy, kakao (tak, czekolada ma magnez, jeśli zawiera prawdziwe kakao), owies, grykę, cieciorkę, fasolę.
Poza tym zakupić suplement w aptece i uzupełnić braki. Gdy już to zrobimy, możemy skupić się na samym jedzeniu, bez aptecznych wspomagaczy.
Jeśli jednak już chodzimy po ścianach, śpimy nawet w drodze do sklepu, nasza pamięć i koncentracja sięgnęła dna, a włosy lecą z głowy na potęgę - kakao  nie da rady.
Sięgnijmy po produkty farmaceutyczne.

Jak wybrać? 

Magnez w aptece można znaleźć w kilku formach:

- chelaty - dobre i łatwo przyswajalne (nie wiadomo jednak, czy wygrywają z solami organicznymi, czy nie; na pewno już na starcie zmiatają nieorganiczne); np. diglicynian;

- sole organiczne - duża przyswajalność, około 90%wa: cytrynian, mleczan, glukonian, asparginian;

- sole nieorganiczne - mniej przyswajalne - w około 30%ach; mamy tu np. węglany, chlorki; z tej grupy najlepszy będzie sześciowodny chlorek magnezu;

- tlenki; praktycznie nieprzyswajalne;



Proponuję zacząć od którejś z soli organicznych. Można jeszcze potestować na sobie chelat. Ewentualnie chlorek magnezu.
W jak największej dawce jonów magnezu, z jak najmniejszą ilością dodatków, barwników itp.

Przy czym wybierając preparat szukamy jeszcze jednej informacji - ile jonów magnezu zawiera tabletka.
I nie patrzymy na stronę główną opakowania, gdzie krzyczy do nas napis: 550mg magnezu!
Szukamy jonów, które mogą być zapisane jako Mg2+.

Przykładowo:

1) NeoMag forte Magnez + B6
Napis krzyczy: podwójna dawka magnezu.
Co to znaczy "podwójna"? Jaka jest "pojedyncza"?
Jeśli prześledzimy ulotkę zobaczymy, że mamy tam 120mg jonów magnezu.
Niestety preparat zawiera węglan magnezu - sól nieorganiczną. Na przyswojenie 120mg nie mamy więc co liczyć. Mimo "podwójnej" dawki.

2) Magnez Forte + witamina B6
Napis krzyczy: 125mg
Po doczytaniu dowiadujemy się, że jonów magnezu w jednej tabletce jest 65mg.

3) Magnefar B6
W składzie cytrynian magnezu 500mg, ale jonów magnezu tylko 60mg;

4) Magnesan B6
Na opakowaniu: 545mg mleczanu magnezu
Jonów magnezu jednak tylko 60mg.

5) Asparginian
250mg magnezu w postaci asparginianu, czyli dobrze;
A jonów magnezu - tylko 17mg.
Musielibyśmy nie robić nic innego tylko jeść ten specyfik.

6) Magnez B6 Forte
Z opakowania krzyczy napis: "najwyższa dawka 400mg".
I należy tu dodać, że mowa już o jonach magnezu. Więc faktycznie najwięcej.
Zdawałoby się ideał. Tyle że preparat ten, to tlenek magnezu, a tlenki wchłaniają się mniej więcej w 4-5%, oznacza to, że z tych 400mg zostaje nam jakieś 20mg.

Na preparatach magnezu można zrobić doktorat, bez dwóch zdań.

Na co jeszcze patrzeć?
Na witaminę B6, zawartą w preparacie. Pomaga ona przyswajać magnez.
Oczywiście nie musi to być ta witamina B z preparatu magnezowego. Może to być po prostu osobno zażyty suplement B Compositum, jeśli taki jemy.
Dobowa dawka witaminy B6 to około 1,5mg.
Patrzymy więc, by nie przedawkować, jeśli jemy B6 w jakimś zestawie witamin i w magnezie.


Zapotrzebowanie na magnez rośnie wraz z wiekiem. Im więcej mamy lat, tym gorzej przyswajamy magnez.
Drugą grupą, która potrzebuje magnezu z większej ilości są ciężarne kobiety.
Poza tym wszyscy ciężko pracujący ludzie, zarywający noce, źle jedzący, żyjący w stresie i pijący kawę.
Wychodzi na to, że całe społeczeństwo. ;)
No, może z wyjątkiem małych dzieci.

Jeśli niedobory są u nas stwierdzone, albo wyraźnie odczuwalne, musimy zjeść i przyswoić przynajmniej 100mg jonów magnezu na dobę.
Przyswoić, czyli jeśli porwiemy się na tlenek, spożyć powinniśmy prawie 2000 jonów mg.

Plus oczywiście zmiana diety.

Dodam jeszcze, że nie ma możliwości, by preparaty zawierające związki organiczne (cytrynian, mleczan) zawierały 400mg jonów magnezowych na tabletkę. Musiałyby być wielkości buły. :)
Jeśli więc widzimy gdzieś napis, że starcza jedna tabletka na dobę, że mamy w niej ileśtamset magnezu, na pewno nie jest to sól organiczna przedstawiona w jonach.


środa, 12 listopada 2014

[140] Potrawka do makaronu, bezmięsna, wersja 1

Proste, smaczne, bezglutenowe w moim wydaniu i bezmięsne.

Użyłam makaronu Incola, bezglutenowy i bez syfu.
W dodatku bardzo smaczny!

Składniki:
- makaron oczywiście
- ser pleśniowy ulubiony (u mnie gorgonzola)
- pieczarki
- cukinia (najlepsza ta mała)
- czosnek, 2 ząbki
- cebulka średnia
- fasolka szparagowa ugotowana
- jogurt naturalny
- suszone pomidory, kilka plastrów
- szczypior
- czerwona papryka
- przyprawy: sól, pieprz, pieprz ziołowy, kmin rzymski, oregano (można dać jakie się lubi)


Najpierw gotuję fasolkę, potem kroję ją w 3cm kawałki.

W rondlu podsmażam na złoto cebulkę, dorzucam do niej czosnek, później pieczarki, lekko solę i duszę, aż pieczarki puszczą wodę.
Następnie dodaję cukinię, paprykę pokrojoną w drobne paski i fasolkę. I suszone pomidory ze słoiczka. Zostawiam dosłownie na chwilę, by cukinia i papryka lekko zmiękła, wlewam jogurt naturalny (ile mi tam pasuje do ilości pozostałych składników), przyprawiam, a na koniec dodaję kawałki sera pleśniowego, przykrywam. Po chwili ser zmięknie i zacznie się rozpływać, wtedy mieszam, przykrywam i odstawiam, czekając na makaronik...

Nie dusimy całości zbyt długo, z cukinii zrobi się dżem, a z papryki odejdzie skóra. Wszystko ma być al dente - do gryzienia.

***

Ilość poszczególnych składników radzę dopasować do siebie. Ja daję połowę cukinii (obiad na dwie osoby, czasem zostaje na przegryzkę na następny dzień), 5 sporych pieczarek, 5-6 plastrów pomidora, 5 fasolek, jedną cebulkę, dwa ząbki czosnku, połowę gorgonzoli (jeśli jest słona), połowę jogurtu naturalnego dużego. Przypraw nie żałuję. :)

Wybaczcie fotkę, ale nie dysponuję sprawnym sprzętem komputerowym (laptop kaput), więc odpada użycie normalnego aparatu. Foty robione kalkulatorem. ;) Tzn. telefonem komórkowym.

środa, 29 października 2014

[139] Pieczemy dynię - dyniowe puree

Często słyszę: "zrobiłabym coś z dyni, ale nie wiem co" albo "...ale nie wiem jak ją przygotować".

Sprawa jest prosta. Bardzo prosta.
Jeśli nie wiemy co zrobić z dynią, przeszukujemy internet. Pole do popisu jest ogromne.
Możemy zrobić:
zupę, upiec z innymi warzywami i zjeść z dipem, krem do ciasta, babkę, ciasto drożdżowe, muffiny, racuchy, itd, itp.


Jeśli potrzebujemy dyni w kostce, do zestawu warzyw, najprościej jest ją obrać, oddzielić od skóry, pokroić w kostkę, zmieszać z innymi warzywami, potraktować ziołami i oliwą, po czym włożyć całość do piekarnika i piec ok. 40 minut.

Jeśli mamy ochotę na zupę lub ciasto, najprościej jest dynię upiec, a potem zrobić z niej puree.
Takie puree można mrozić, sensownie jest więc kupić dynię większą i zrobić sobie zapas puree.

A robimy to tak:
Dynię kroimy, odrzucamy gąbczaste wnętrze z pestkami, przygotowujemy sobie zgrabne kawałki i kładziemy je na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.
Koniecznie skórą do góry.
Całość wrzucamy do piekarnika na 190-200 stopni, na czas 45-60 minut, zależnie od grubości kawałków.


Po tym czasie dynię lekko studzimy i oddzielamy miąższ łyżką od skóry. Skóra idzie do kosza. Miąższ do naczynia, w którym wygodnie nam będzie potraktować go blenderem.
Miksujemy na gładko i dzielimy na porcje.


Na ciasto potrzeba około 1 szklanki.
Na zupę wg smaku i gustu.
To co nam zostaje, chowamy do zamrażalnika.

Tak przygotowana dynia zachowuje wszystkie wartości odżywcze i maksimum smaku.
Polecam.

Pestek nie wyrzucamy. Oddzielamy je od "gąbki" i wykładamy  na blachę z papierem. Umieszczamy w gorącym piekarniku po wyjęciu upieczonej dyni. Później je zjemy.

Proste i zdrowe. I akurat na ten sezon. :)

piątek, 17 października 2014

[138] Witamina C

Na temat witaminy C powstało już tysiące wpisów. Nieraz baaardzo długich.
Nieliczni docierają do końca. ;)
Nie będę więc przynudzać. Przedstawię po prostu kilka faktów.



Osobom zainteresowanym witaminami z natury polecam przejść od razu do punktu 4go. :)

1.
To co kupujemy w aptece zwykle jest witaminą C syntetyczną.
Różne rzeczy o niej piszą, ale fakt jest taki, że jest ona mało przyswajalna.
Jeśli już kupujemy witaminę C w aptece, bo wierzymy farmacji jako nauce, szukajmy takich preparatów, gdzie poza dawką witaminy C nie ma tysiąca dodatków, począwszy od talku a kończąc na paskudnym barwniku w otoczce, np. żółcieni chinolinowej.

Takimi nowoczesnymi preparatami zawierającymi syntetyczną witaminę C, są np.

- Gold-Vit C z firmy Olimp 1000 Forte - preparat zawiera aż 1000 jednostek wit. C i ma niezły skład. Zawiera też bioflawonoidy cytrusowe.
Jako że mam mentalną alergię na barwniki w suplementach i lekach, a tu także się one znajdują, wnętrze radzę po prostu wysypać z kapsułki i spożyć, a samego kapsa wyrzucić do kosza.
/Spróbowałam przy mega katarze - nawet nieźle działa./

- Acerola Plus - także z dodatkiem bioflawonoidów. Preparat zawiera naturalną acerolę, rutynę, hesperydynę i ziarna gryki - także jako źródło witaminy C. Poza tym oczywiście syntetyczną witaminę C.
Forma tabletek, które można possać albo pogryźć. Fajne dla dzieci.

2.
Dlaczego akurat o tych dwóch piszę?
Ano dlatego, że jeśli już kupujemy gotowy preparat, w dodatku syntetyk, powinien on zawierać bioflawonoidy.
Witamina C jest bardzo nietrwała. Bez tego dodatku nie dość, że wchłoniemy mały ułamek witaminy, to jeszcze połowa straci aktywność.
Jeśli np. kupujemy syntetyk, gdzie na kapsułkę mamy 100mg witaminy C, a preparat nie zawiera już nic więcej, żadnych bioflawonoidów, to równie dobrze możemy sobie zacisnąć kciuki za nasze zdrowie - efekt będzie podobny. Jeśli nie lepszy. ;)
Po prostu szkoda naszych pieniędzy.

Oczywiście bioflawonoidy można przyswoić z pożywienia. Jeśli więc dostarczamy do organizmu porcję witaminy C samej w sobie, a do tego zapodamy sobie do picia soki owocowe, czy owocowo-warzywne, nie musimy już szukać preparatu witaminy C z bioflawonoidami. Te z owoców i warzyw zrobią swoje i wspomogą nas w przyswajaniu suplementowanej witaminy C.

Zaznaczam to głównie dlatego, że większość znanych mi osób, które bardzo potrzebują suplementacji witaminą C (i nie tylko), leki i suple zapija kawą, a jada mało co, bo zwykle jest na diecie.
A soki czy owoce to cukier, więc tuczą i dawno są z diety wyrzucone. ;)

Oczywiście opcja witamina C plus sok jest dużo lepsza. Tak jak trudno jest dostarczyć odpowiedniej ilości witaminy C z jedzenia, tak trudno jest suplementować bioflawonoidy. Dużo łatwiej jest je zapewnić porcją owoców i warzyw.

3.
Fakt trzeci - najlepsze pochodzi z natury.
Oczywista oczywistość.
Skąd więc wziąć witaminę C, jeśli nie z aptecznego suplementu?
Z owoców. Najlepiej z owocu aceroli. To szalona roślinka ma w sobie tyle witaminy C, co całe kilogramy pomarańczy. Jest w tym względzie naprawdę niesamowita.

Ideałem byłoby ją po prostu jeść. W Polsce jest to jednak dość trudne.
Można ją jednak dostać także w postaci suplementu.
Najlepszym dostępnym na naszym rynku jest chyba obecnie:

- Acerola firmy Sanbios. Preparat w tabletkach zawiera sproszkowane owoce aceroli i dwa wspomagacze: substancję wiążącą i przeciwzbrylacz. Niestety. Nie zawiera w ogóle sztucznej witaminy C.
Jedna tabletka to co prawda tylko 125mg witaminy C, wiec w przypadku przeziębienia trochę mało.
Jednakże trudno porównać to syntetyku, bo wiadome jest, że z tego preparatu więcej nam się wchłonie. Ile? Tego nie wiem, niestety.
Trudno zbadać ile z konkretnego specyfiku przyswajamy, a ile gubimy po drodze.

Opcja kolejna, dostępna w sklepach zielarskich i niektórych aptekach to sok. Np:

- Sok z aceroli 100%, firmy EkaMedica.
Sok nie zawiera żadnych dodatków, nawet kwasu cytrynowego. Nie jest też dosładzany.
Szału jednak nie zrobi, chyba że wypijemy od razu całą flachę.
Osobiście stosuję do herbaty z czystka. Polecam.

4.
A teraz będzie trochę bełkotu.

Witamina C to tak naprawdę kwas L(+) askorbinowy.
Jest to forma czynna biologicznie, aktywna, przyswajalna przez nasz organizm i robiąca wszystkie te cuda, które jej się przypisuje i jeszcze pewnie wiele innych, których  nie znamy.

W sumie witamina C ma 4 izomery.
Ten, na którym nam zależy to właśnie kwas L(+) askorbinowy.

Pozostałe trzy (kwas D-askorbinowy, D-izoaskorbinowy i L-izoaskorbinowy) nie interesują nas jako suplement. Nie są aktywne, nie są w ogóle witaminą.

Dlaczego o tym piszę?
Ano dlatego, że taki zwykły, czysty kwas L(+) askorbinowy można kupić. W niektórych sklepach zielarskich, medycznych, w internetowych aptekach, u sprzedawców zdrowego jedzenia.
Nawet na allegro.
I nie, nie jest to niebezpieczne. Pod jednym warunkiem...

Trzeba tylko zwracać uwagę na jedną rzecz, oznaczenie substancji.
Są to dwa numerki, nr CAS i nr WE.
Nr te są kluczem do znalezienia tego, czego szukamy.

Krystaliczna, czysta witamina C powinna mieć nr CAS 50-81-7 oraz nr WE 200-066-2.
Jeśli kupujemy czysty kwas L(+) askorbinowy powinien on mieć takie numerki na opakowaniu.
Jeśli ma - kupiliśmy czystą, aktywną witaminę C.
Syntetyczną, oczywiście.

Taką witaminę rozpuszcza się w wodzie i pije.
Podobnie jak te musujące cuda z apteki, z milionem dodatków.

***


piątek, 3 października 2014

[137] Miód nawłociowy

Moje odkrycie tego roku.
Nigdy wcześniej nie miałam styczności z takim miodem.

Po pierwsze jest on trudno dostępny.
Raz, że często zostaje w pasiece i służy jako zimowy pokarm dla pszczół.
A dwa - w żadnej pasiecie nie powstaje w dużych ilościach. Kiedy kwitną nawłocie (sierpień - wrzesień), jest już chłodniej, a pszczoły zaczynają przygotowania do zimy.
Większość pasiek w ogóle nie zajmuje się miodem nawłociowym.

Trafiłam na niego przypadkiem.
Poczytałam i postanowiłam spróbować.

Miód nawłociowy w Polsce pochodzi od nawłoci pospolitej, zwanej inaczej nawłocią właściwą.

foto: wikipedia 

Co to robi?
Ano jak to miód, podnosi odporność i działa przeciwzapalnie. Poza tym świetnie się sprawdza przy problemach tzw. wątrobowych. Nawłoć i miód z nawłoci pomagają w odprowadzeniu żółci. Zaleca się go także na choroby dróg moczowych i problemy z prostatą.
Dodatkowo świetnie działa przy chorobach górnych dróg oddechowych.
Właśnie ze względu na tę cechę (plus właściwości żółciopędne) postanowiłam go spróbować.

Miód ten zawiera rutynę (składnik leków na przeziębienie, łączony z wit. C) i kwercetynę.
Rutyna jest flawonoidem. Ma właściwości antyoksydacyjne i uszczelnia naczynia krwionośne. Spowalnia utlenianie witaminy C.
Kwercetyna ma właściwości przeciwalergiczne i przeciwzapalne. Hamuje uwalnianie histaminy w reakcjach alergicznych.

Miód nawłociowy jest pyszny.
Nieco podobny do lipowego, z nutką goryczki (bardzo delikatną) podobną do miodu gryczanego i z charakterystyczną nutką cytrusową, której nigdy wcześniej w żadnym miodzie nie wyłapałam.
Pycha. :)

foto: nasz jesienny pakiecik  

Więcej o nawłoci do przeczytania tu: Ziołowy Zakątek

Nie będę kopiować mądrzejszych od siebie. :)

wtorek, 19 sierpnia 2014

[136] Ostropest plamisty

Dziś o małej, niepozornej roślince z rodziny astrowatych. Niepozorna, bo wygląda jak chwast. Fizycznie prezentuje się jak oset. Ja osobiście, laik, nie umiałam odróżnić. Rośnie w uprawie i dziko.
Pochodzi z Europy Południowej.

Jej walory dawno już zostały poznane. Przeprowadzono na niej setki (dosłownie) badań i wszystkie jak jeden potwierdzają jej działanie lecznicze.
A dokładniej - odtruwające.


Ostropest plamisty to świetna odtrutka.
Roślinka ta wzmacnia i ochrania naszą wątrobę. Wykazuje działanie przeciwzapalne, pomaga przy chorobach skóry takich jak AZS czy łuszczyca. Ma działanie oksydacyjne, wspomaga wyprowadzanie toksyn z organizmu.
Generalnie przydaje się w takich sytuacjach jak: stany po imprezach zakrapianych alkoholem, zwane kacem, po zatruciach grzybami, po antybiotykoterapii i chemioterapii, w złej, toksycznej diecie opartej na tzw. gotowcach, we wszelkich chorobach wątroby, po leczeniu grzybic, przy stosowaniu dużej ilości leków.
Ostropest po prostu leczy efekty zatrucia ww. substancjami, lekami, toksynami itp.

Oczywiście i bez tego typu atrakcji można i należy go spożywać. Oddychamy wszak tym czym oddychamy i rzadko kiedy jemy to co sami wyhodujemy we własnym eko-ogródku na zboczach zielonych, niedostępnych cywilizacji gór. ;)

Badań na ludziach jak wiadomo nie ma, ale podczas badań na ludzkich komórkach in vitro, ostropest wykazał też działanie antynowotworowe, zwłaszcza na niektóre typy komórek rakowych, szczególnie dobrze zadziałał przy nowotworach sutka, prostaty i jelit.

Ostropest przydaje się także latem, podczas opalania. Badania wykazały bowiem, że "ratuje" on uszkodzone przez promieniowanie UV komórki, pomagając w ich regeneracji. Przeciwdziała efektowi fotostarzenia skóry i zapobiega zmianom nowotworowym komórek skóry.


Co z nim począć?
Ano jeść. :)
1 do 2 łyżeczek dziennie. W postaci zmielonego ziarna.

Można kupić nasiona i zmielić, albo nabyć mielony.
Dostępny w sklepach zielarskich, sklepach ze zdrową żywnością i w aptekach.
Kosztuje kilka złotych, opakowanie starcza mi na miesiąc.
Bardzo ekonomiczna rzecz.


Dodam jeszcze, że różne apteczne cuda o działaniu detoksykującym oparte są właśnie na tej roślinie. Np. Sylimarol albo Sylivit, czy też Travienix.
Ostropest można też dostać w aptece w postaci: kapsułek, tabletek, ziół do kąpieli.
Jeśli ktoś nie jest w stanie przełknąć łyżeczki takiej mielonki (smak ma lekko gorzki i lepi się do paszczy jak Colon C), można nabyć czysty ostropest w kapsułkach, np. firmy Colfarm. Jest taka seria "zioła w tabletkach". Cena przystępna, do 20zł za opakowanie dwumiesięczne. Jemy po 1 kapsułce na dobę.

Ja polecam jednak zacząć (spróbować chociaż) od samego, czystego, zmielonego zielska. Zawsze to jednak natura. :)

Na zdrowie!

środa, 23 lipca 2014

[135] Jaja w pomidorach i papryce

Bazę do przepisu znalazłam gdzieś w sieci. Rozgotowane pomidory z papryką, a do tego jajka.
Nazywa się to SZAKSZUKA. :)

Ja jednak nie lubię papek, nie lubię też gotować potraw godzinami, za to lubię je gryźć.
No i lubię też, gdy zachowują trochę wartości odżywczych, nie jestem więc fanką długiego gotowania.

Moja wersja wygląda jak niżej.
Danie przygotowuję w dużej patelni ceramicznej i tak podaję.

Składniki:
- 4 jajka
- 2 duże pomidory (dojrzałe, u mnie malinówki) obrane ze skórki
- 1 duża papryka czerwona, obrana ze skórki
- kilka oliwek zielonych albo kaparów, drobno pokrojonych
- 2-3 pieczarki
- 1 duża cebula
- 1-2 ząbki czosnku (nie chińskiego!)
- szczypior 
- oliwa
- dobry, gęsty sok pomidorowy lub przecier

- opcjonalnie jakaś dobra wędlina; świetne sprawdza się tu chorizo

Przyprawy:
sól himalajska, pieprz biały, pieprz ziołowy, kmin rzymski, bazylia 


Cebulę kroję drobno i szklę na oliwie. Dodaję drobno pokrojony czosnek i kmin.
Chwilę przesmażam, dorzucam pokrojoną w kostkę paprykę, przykrywam rondel.
Jeśli bazylię mamy suszoną, dorzucamy już. 
Gdy papryka zmięknie, dorzucam obrane, krojone drobno pomidory.

W osobnym naczyniu przesmażam pieczarki, żeby puściły wodę.
Dorzucam do reszty, gdy pomidory zmiękną.
Jeśli pomidory są mało aromatyczne, dorzucam 2 łyżki przecieru. A jeśli ucieknie dużo wody, uzupełniam sos sokiem pomidorowym. Najchętniej takim w szklanej butli z Rossmanna.
Przyprawiam do smaku.

Gdy wszystko jest już gotowe i przyprawione jak lubimy, wbijamy jajka.
Można wrzucić razem na środku patelni. Można rozbełtać i zmieszać z całością.
Ja robię 4 gniazdka w sosie i tam wbijam.


Wielbiciele mięsiwa mogą dodać do sosu inne rzeczy. Robiłam już z chorizo. Pycha.

Szybkie, domowe jedzonko.
Do chleba, do makaronu, do mięsa... Jak kto lubi.
Ale też dobre samo w sobie, bez dodatków. :)

niedziela, 29 czerwca 2014

[133] Wędzonki

Zostałam zapytana o wędzonki.
Tak raczej pro forma zapewne, bo że niezdrowe to każdy wie. A przynajmniej powinien.

Czy jestem za unijnym zakazem wędzenia?
Odpowiem przekornie - nie!
Nawet bardzo nie.
Zakaz jest kretyński. Z kilku powodów.
Po 1 - inne unijne normy trują nas każdego dnia dużo bardziej;
Po 2 - nie widziałam jeszcze zakazu handlu i produkcji papierochów;
Po 3 - "wędzone" wędliny nadal będą w obiegu, z tym że te tylko, które dziś możemy kupić w marketach, z 40-60% mięsa, moczone w sztucznej "wędzonce" płynnej;

Nie wiem jaki jest prawdziwy powód zmian, które się szykują. Kto to wymyśli i dlaczego. A tam gdzie nie wiadomo o co chodzi, zwykle chodzi o kasę.
Osobiście takiej obłudzie mówię wielkie NIE.

foto: wroclaw.pl

Wracając do tradycyjnego wędzenia...

Jest niezdrowe. Z paru przyczyn.

* Sam proces przygotowania do wędzenia jest taki sobie. Używa się w nim bowiem saletry. To proces tzw. peklowania. Nacieramy mięso solą, saletrą i przyprawami, po czym odstawiamy na jakiś tam czas.
Saletra to chemicznie sól, azotan. Są cztery rodzaje saletry, ale do mięsa używamy dwóch:

Saletra sodowa - azotan sodu - E-251

Saletra potasowa - azotan potasu - E-252

Obie saletry są niezdrowe i ograniczone przepisami do konkretnych dawek na gram mięsa.
Po co się je daje?
To proste. Chociaż absurdalne. By mięso ładnie wyglądało!
Bez saletry mięcho robi się sino-bure. Dzięki saletrze jest różowawe, wygląda świeżutko i pięknie.
Jeśli więc kupujecie wędlinę, która jest wyjątkowo pięknie różowa (ja kiedyś kupiłam taki schab - jeszcze po usmażeniu był różowy!), możecie być pewni, że saletry tam nie żałowano.

Drugi ciekawy składnik jaki znajdujemy w związku z peklowaniem to sól peklowa. Na opakowaniu może nie być ani słowa "saletra", ani "azotan sodu", za to może tam widnieć napis: "sól peklowa".

Sól peklowa (peklosól) to mieszanka soli kuchennej (NaCl) i saletry, albo... nitrytu.

Nitryt to azotyn sodu - E-250. Związek chemiczny z zasady toksyczny, trujący. Nie używany poza produkcją wędlin i mięs. W produktach tego typu może go być nie więcej niż 0,02% całości gotowej masy. Czy ta dawka jest całkiem bezpieczna? Śmiem wątpić. Badań przez 50 lat na zjadaczach nitrytu nikt jeszcze nie zrobił. Jedno jest pewne: nitryt jest dużo bardziej niebezpieczny niż saletra. Stąd też dużo ostrzejsze normy. Aczkolwiek najczęściej spotykana gotowa peklosól zawiera właśnie nitryt z solą kuchenną.

Ww. składniki działają konserwująco na mięso, odciągają z niego wodę, zabezpieczają przed namnażaniem bakterii. Dodatkowo "poprawiają" smak i zapach, ale głównie jednak... wygląd.

* Druga istotna w temacie wędzenia rzecz to dym.

Dym wędzarniczy oznacza benzo(a)piren. To węglowodór aromatyczny, związek mocno rakotwórczy. Występuje wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z tzw. spalaniem niecałkowitym.
Rzecz dotyczy procesu odymiania mięsa, palenia papierosów, spalania śmieci, ale także np. smogu.

W procesie wędzenia mięsa spalamy drewno (buk, lipa, olcha, dąb, grusza, jabłoń). Rodzaj drewna odpowiada za kolor i smak wędzonki. Niestety dym powstały podczas spalania drewna nie jest w stanie zadziałać inaczej, jak tylko osadzając się na produkcie wędzonym. Uzyskany aromat i kolor nie są czymś wirtualnym, my po prostu zjadamy każdą składową dymu (fenole, krezole, naftole - trujące! i wiele innych) razem z wędzonym produktem.
Benzopireny odkładają się na mięsie i przenikają do jego głębszych warstw.
Związki te znajdują się na szczycie listy związków chemicznych powodujących największe zagrożenie nowotworowe. Listę taką komponuje Międzynarodowa Organizacja Zapobiegania Rakowi.

Działanie benzopirenów nie jest ostre. Substancje te kumulują się w tkankach latami. Im więcej zjadamy produktów wędzonych, tym więcej mamy w sobie benzopirenów i tym większa nasza szansa na nowotwór, głównie żołądka. Z raportu Światowego Funduszu Badań nad Rakiem wynika niezbicie, że związek między jedzeniem produktów wędzonych a rakiem żołądka jest ogromny.

* Trzecim problemem jest sadza. Efekt uboczny odymiania. Sadza osadza się na zewnątrz produktu i jest przez nas zjadana wraz ze smaczną, uwędzoną skórką. Im gorszej jakości drewno i im mniej profesjonalny proces wędzenia, tym tej sadzy więcej.

Podczas wędzenia ważne jest wszystko, poczynając od wilgotności drewna aż po szybkość przepływu dymu. Nie mając pojęcia o wędzeniu, wędząc samemu bez wiedzy w temacie, bardzo łatwo możemy przygotować sobie, zamiast smacznego mięsa, istną bombę z trucizną.

Sadza, podczas spożywania wędzonek, uszkadza błony śluzowe, od jamy ustnej po żołądek. Podobnie jak papierosy, oblepiając wszystko co napotyka.



Czy jeść, jak jeść? - decyzję pozostawiam konsumentom.
Temat na pewno jest ważny, świadomość ludzi jest ważna.
Ale pomysły jakie rodzi Unia wydają mi się być absurdalne, jeśli brać pod uwagę ilość chemii jaką Unia dopuszcza do produkcji spożywczej, poczynając od trujących barwników w jedzeniu, a kończąc na tonach konserwantów i polepszaczy, bez których już chyba nic nie jest produkowane na dużą skalę.


środa, 25 czerwca 2014

[131] Potas - co za dużo, to niezdrowo

Sód, chlor i potas to podstawowe elektrolity w naszym organizmie. Jeśli lekarz zleca badanie o nazwie "elektrolity", na pewno dostaniemy na wyniku stężenie tych trzech pierwiastków.

Zacznę od potasu.
Przypadkiem dowiedziałam się wczoraj, że jedna z moich znajomych robi sobie co parę dni tzw. dzień płynny w diecie i żyje wówczas tylko na sokach i przetworach pomidorowych. W dużych ilościach.
Źle się przy tym czuje, ma kołatania serca i mrowienie na ciele.
Stwierdziłam, że biologia w szkole obecnie skupia się chyba nie na tym co trzeba, skoro ludzie wpadają na takie pomysły.
A może tv zamiast reklamować tony bzdetów i produkować debilne programy typu "ekipa skądś tam" powinna skupić się na podstawach?

Ale do brzegu.


Potas jest bardzo ważnym pierwiastkiem w naszym organizmie. Reguluje ciśnienie osmotyczne w komórkach, wpływa na pracę układu nerwowego, na kurczliwość mięśni, na równowagę kwasowo-zasadową oraz na przepuszczalność błon komórkowych. Ta ostatnia cecha jest bardzo ważna, bo to dzięki potasowi jedne substancje mogą się do komórki dostać (i ją odżywić), a inne wydostać (np. woda). Zła przepuszczalność błon komórkowych to początek końca zdrowia. Zatrzymanie wody w komórce, brak substancji odżywczych i zaczyna się lawina przypadłości. Do tego dochodzą substancje toksyczne, których komórka nie może wydalić i... mamy gotowy problem.

Potas znajdziemy w dużej ilości w: suszonych figach, suszonych morelach, awokado, ziemniakach i kaszy gryczanej, trochę mniej w grochu, bananach, selerze, pomidorach, rodzynkach, grejpfrutach, kiwi czy pomarańczach. 
Jeżeli chodzi o mięso, to trzeba wyróżnić cielęcinę.

Przeciętnie zjadamy do 2/3 dobowej potrzebnej dawki potasu. Nie jest to wynik tragiczny. Generalnie rzadko obserwuje się objawy  niedoboru potasu u ludzi zdrowych. Problem występuje głównie u osób z chorobami sercowo-naczyniowymi i u ludzi zażywających diuretyki (leki moczopędne).

Potas jest w prawie wszystkich półproduktach spożywczych. W zasadzie potas znajdziemy wszędzie tam, gdzie jest zdrowo. W produktach ociekających tłuszczem i cukrem - nie znajdziemy go wcale.
Z powyższego wynika, że jeśli mamy niedobory potasu, tzn. że jemy fatalnie!  

Efektem tego są:
- kurcze mięśni, zwłaszcza łydek
- nieregularna akcja serca
- podenerwowanie
- ciągłe zmęczenie
- zaparcia

Na niedobór potasu wpływają (poza złą dietą) także:
- leki moczopędne (w tym herbatki na odchudzanie!)
- leki nasercowe
- środki przeczyszczające
- biegunki
- krwotoki
 
Co jest istotne przy niedoborach i suplementacji potasu?
Przede wszystkim podejrzenia należy poprzeć wynikiem badania krwi.
Druga rzecz - nie wolno się leczyć ot tak, na własną rękę. Medycyna zna przypadki zawałów serca u pacjentów, którzy sami zaordynowali sobie dietę wysoko potasową. 
Potas można bowiem przedawkować i nie jest to wcale bardzo skomplikowane. Co ciekawsze dużo łatwiej zrobić to złą dietą, niż suplementem z apteki.
I rzecz trzecia - jedząc sztuczne byle co i ratując się preparatami aptecznymi niczego nie poprawimy, bo stężenia potasu w suplementach są bardzo niskie i wahają się od 80 do 333mg na tabletkę, przy dziesięciokrotnie większym zapotrzebowaniu organizmu.

Nadmiar potasu może zaszkodzić. Zwłaszcza osobom chorym na serce i nerki.
Poza tym wysokie dawki potasu połączone z lekami nasercowymi (naparstnica) mogą spowodować zatrzymanie akcji serca.

Nadmiar potasu powoduje:
- apatię
- mrowienie i drętwienie, zwłaszcza kończyn
- skurcze i porażenie mięśni
- zaburzenia rytmu serca

Czemu o tym piszę?
Przeciętnemu człowiekowi wydaje się, że nic z tego, co można dostać w sklepie czy na bazarze nie może mu zaszkodzić.Z drugiej strony wiele osób sądzi, że kupując jakieś "supelki" w aptece, naprawi błędy żywieniowe całego życia.


W przypadku potasu wygląda to tak:

Dorosła kobieta i dorosły mężczyzna potrzebują około 4700mg potasu na dobę!

Mowa tu o osobach żyjących aktywnie. Jeśli ktoś rano wstaje, ubiera się, potem wsiada w auto, jedzie do pracy i tam 8-12 siedzi przy biurku, po czym wraca do domu, zamawia obiad i leży przed tv, to jego zapotrzebowanie na potas może oscylować w okolicy 2000-3000mg. No chyba, że przez te x godzin pracy ciągle chleje kawę.
Zapotrzebowanie na potas (pomijając choroby i stosowane leki) zmienia się bowiem wraz z aktywnością, ale też z ilością wypitej kawy.

I teraz...

100g przecieru pomidorowego zawiera ponad 1000mg potasu. 

100g suchych ziaren fasoli zawiera około 1200mg potasu. 

100g suszonych moreli zawiera około 1700mg potasu. 

100g suchego kakao zawiera około 1900mg potasu.

Łatwo policzyć ile potasu można wciągnąć ponad normę, jeśli samemu zaordynuje się sobie dietę wysoko potasową. I wbrew pozorom to wcale nie apteczne preparaty stanowią zagrożenie.

A teraz suple...

Potas firmy Naturell to tylko 80mg w tabletce.

Olimp zaleca dwie tabletki na dobę, co w sumie daje 300mg potasu.

Najwyższe stężenie jakie znalazłam ma preparat Colfarmu, 333mg na tabletkę. 



Jak widać kołatania serca czy mrowienia z nadmiaru potasu jesteśmy w stanie sprezentować sobie sami i to nawet nie wchodząc do apteki.

Jeden ze znajomych lekarzy powiedział mi kiedyś, że jakiś jego pacjent zafundował sobie zawał po kilku dniach diety pomidorowej, którą sam sobie zalecił, oczywiście.

Wszystko jest dla ludzi. Ale korzystać z tego "wszystkiego" trzeba z głową.
Stosowanie diety opartej na jednym składniku nie jest dobrym pomysłem, nawet jeśli tym składnikiem są dorodne eko pomidorki od babci Krysi. 

Co zrobić, jeśli  mamy jakieś podejrzenia co do niedoboru potasu u siebie?
Iść do laboratorium i zrobić badanie krwi.
Badanie na poziom potasu jest bardzo proste i wymaga 1-2ml krwi. Można je zrobić w każdym laboratorium. Skierowania pewnie nikt Wam nie da, ale badanie nie jest drogie. To kilka - kilkanaście złotych za komplet 3 elektrolitów. Jeśli więc macie objawy  niedoboru potasu, zróbcie badanie. Owszem, jedzcie zdrowo, także produkty bogate w potas, ale nie zażerajcie się nimi. Zdrowe jedzenie też może zabić, jeśli źle je skomponujemy i przesadzimy z jakimś składnikiem.



[130] Gif na dziś - do przemyślenia.

Z przymrużeniem oka.


Chociaż bardzo trafne. Niestety.

wtorek, 24 czerwca 2014

[129] Warzywa, które alkalizują...

Wykaz w całości ma zawierać 70 produktów.

W linku niżej 1sza część tych produktów - warzywa.

Podrzucam, bo świetne:

warzywa alkalizujące

Na zdrowie!

wtorek, 17 czerwca 2014

[128] Kasza z warzywami i kurczakiem

Jedna z moich wariacji na temat kaszy bulgur.

Składniki:
- filiżanka kaszy bulgur / jaglana / jęczmienna / gryczana (można dać jakąkolwiek ulubioną kaszę)
- kurczak pozostały z obiadu, 2-3 skrzydełka
- pół małej cukinii / kabaczka 
- gruby szczypior
- szparagi, kilka sztuk
- cebulka
- czerwona papryka (ilość zależna od gustu, ja dałam 1/2)
- ząbek czosnku  (można więcej; gotując dla siebie i syna muszę ograniczyć, bo nie zje)
- fasolka szparagowa, 5-8 sztuk
- kilka zielonych oliwek 

Przyprawy:
pieprz ziołowy, pieprz zwykły, sól morska/himalajska, kmin rzymski mielony, ziele angielskie mielone, biała mielona gorczyca, pieprz cayenne, kurkuma;

Przyprawy mieszam jak mi fantazja pozwoli. Z reguły daję płaską łyżeczkę pieprzu ziołowego, pół łyżeczki kminu rzymskiego i kurkumy, oraz po 1/4 łyżeczki innych przypraw.
Sól do smaku.

Kaszę gotuję jak zwykle.
Dwa razy tyle wody co kaszy, odrobina tłuszczu, zagotować i do łóżka.

Szparagi i fasolkę gotuję tak, by pozostały lekko chrupkie.
Tu miałam akurat białe szparagi i żółtą fasolkę. Osobiście wolę zielone szparagi i zieloną fasolkę, ale zepsuli mi plany w warzywniaku, bo nie mieli. :)
W głębokiej patelni rozgrzewam oliwę/olej kokosowy, wrzucam cebulkę. Gdy się zeszkli dodaję przyprawy i czosnek. Przesmażam lekko i wrzucam cukinię / kabaczka. Duszę dwie minutki i dorzucam (wcześniej przygotowany na obiad, nie wymaga więc gotowania ani pieczenia) kurczaka, pokrojone w ćwiartki oliwki, a po chwili resztą składników, przykrywam i zostawiam na minutę, wrzucam kaszę, mieszam, przykrywam, wyłączam.

Po chwili podaję.


Do dania można dorzucić wszelakie resztki z lodówki.
Proponuję kombinować bez ograniczeń. :) Pomidory, boczek (jeśli ktoś lubi), jakieś wędliny (dobrej jakości), kapary - co komu przyjdzie do głowy.

Uwielbiam proste, sycące potrawy. Zwłaszcza jednogarnkowe. I takie, które można schować do lodówki i np. zabrać potem do pracy czy na jakiś wypad.

niedziela, 15 czerwca 2014

[127] Kasza bulgur

Moje odkrycie roku 2014.

Bulgur - kasza, nie kasza. 
Bulgur to pszenica, odmiana durum najczęściej.
Ziarna są łuskane, rozdrabniane (na kryształki różnej wielkości - coś jak w kaszy jęczmiennej), gotowane, a następnie suszone.

Bulgur to taki niedokończony kuskus.
Gdyby te ziarenka namoczyć w mleku, a potem oblepić mąką, powstanie tradycyjny kuskus.
Ja tego cuda nie lubię, właśnie przez ten końcowy proces produkcyjny. Nie pasuje mi ten charakterystyczny smak.

Bulgur wygląda jak taki jasny cukier trzcinowy.
Trudno go dostać. Ale nie ma rzeczy niemożliwych.
Wcześniej nie dotykałam tej kaszy, ale trafiłam na wersję ekologiczną i postanowiłam spróbować.


Bulgur jest pyszny!
A poza tym - to jedyna kasza, jaką mój syn lubi i może jeść samą, ręką, prosto z garnka. :)

Ja kupuję bulgur EkoWital.
Ale można znaleźć inne dobre. Np. BioLife.
Cena ok. 7zł za 500g.
 

Bulgur zastępuje mi jaglankę, gdy mam jej chwilowo po uszy. ;)
Zjadam go na śniadanie, na zmianę z kaszą jaglaną i płatkami orkiszowymi.
Ale też z warzywami, na obiad albo kolację.
Nadaje się do sosów i mięs.
Jest uniwersalny.

Radzę spróbować.
Tym bardziej, że bardzo prosto się gotuje.
Zalewam go podwójną ilością wody (na filiżankę kaszy, dwie filiżanki wody), płucząc wcześniej szybciutko, dorzucam łyżeczkę masła albo oleju kokosowego i gotuję chwilę.
Gdy większość wody zniknie, przykrywam, czekam jeszcze minutę, wyłączam gaz i do wyra. :D
Jeśli ma być na śniadanie, robię to wieczorem.
Jeśli na obiad - rano.
Zapominam, robię inne rzeczy, a potem tylko wyjmuję z garnuszka.

Bulgur jest bardzo popularny w kuchni tureckiej.
Jest o wiele pożywniejszy od kuskusu czy ryżu. Ma więcej błonnika, witamin (z grupy B) i soli mineralnych.

Drobnego bulguru nie trzeba gotować, wystarczy zalać wrzątkiem i odstawić.

Smacznego!

[126] Akcja - Konsument ma prawo do zdrowia

Akcja, która pokazuje to, co oczywiste.

Oczywiste, ale trzeba, bo ludzie udają, że nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć.
No i spora grupa nadal faktycznie nie wie. 
Im więcej takich ruchów, tym większa szansa, że coś się wreszcie zmieni.

Nie chcemy jeść śmieci i trucizny.
Nie chcemy, bo ktoś robił z nas idiotów i wmawiał nam, że to, co od niego dostajemy to cud, miód i orzeszki. Nie chcemy by wmawiano nam bezkarnie jakie zdrowe są produkty bez cukru, z syropem glukozowo-fruktozowym.
Nie chcemy by oferowano nam, dla naszych dzieci, "zdrowe" filtry mineralne z dwutlenkiem tytanu.
Nie chcemy, by producent szamponu wciskał nam kit, że najważniejszą jego cechą i zaletą jest to, jak świetnie się pieni, waląc weń tony SLS.

Chcemy być traktowani poważnie.
Nie jak motłoch, który wszystko wciągnie.

Taki jest sens akcji: wymóc na producentach - kombinatorach zmianę taktyki.

Akcja toczy się na facebooku:

konsument ma prawo do zdrowia


środa, 4 czerwca 2014

[125] Mleczko pszczele

Dzisiaj będzie o cudzie natury.

Cudem takim jest mleczko pszczele.
Wydzielina ślinianek pszczół karmicielek. Brzmi tak sobie, wiem. :)
To jego zasługą jest, że królowa pszczół jest inna od pozostałych sióstr. Pszczoły robotnice karmione są mleczkiem tylko przez 3-4 dni, żyją około miesiąca. Królowa (taka sama pszczoła w momencie urodzenia) jest nim karmiona przez całe życie i potrafi dożyć 7 lat. Pomijam takie oczywistości jak różnica wielkości czy rozwoju. Królowa jest wszak jedyną pszczołą zdolną do rozrodu.
Czyż to nie cud? :)

Mleczko pszczele to eliksir życia. Jest w nim wszystko czego pszczoła potrzebuje, by stać się tą jedną jedyną. Pokarm wyjątkowy. Działanie odżywcze podobne do żółtka jaja plus mnóstwo właściwości leczniczych albo łagodzących dolegliwości.


Mleczko pszczele przebadane zostało na tysiąc sposobów. W tej chwili znany jest jego skład w 97%.
Wiadomo, że ma 25 aminokwasów, 14 witamin, 22 różne pierwiastki, 5 enzymów, hormony i kwasy organiczne.

Z aminokwasów egzogennych - tych, których nie potrafimy sami wyprodukować, w mleczku znajdziemy nw.: lizyna, treonina, histydyna, metionina, lizolecytyna, walina, fenyloalanina, tryptofan, arginina, leucyna, tyrozyna, cystyna, glicyna.

Pierwiastki znajdujące się w mleczku to m.in.: Ca, K, Na, Mg, Zn, Fe, Cu, Al, Mn, P, S, Cl, Br, Co, Ni, Au, As.

Enzymy mleczka: inwertaza, amylaza, fosfataza alkaliczna, proteaza.

Mleczko zawiera też acetylocholinę, organiczny związek chemiczny, neuromediator nazywany też neurohormonem. Acetylocholina obniża tętno, zmniejsza siłę skurczu serca, wyzwala skurcze mięśni gładkich (np. jelit) i poprzecznie prążkowanych.
Substancja ta wpływa na naszą  pamięć i zdolność zapamiętywania. Pomaga w trawieniu pokarmu, bo usprawnia perystaltykę. Zmniejsza nadpobudliwość.

Mleczko zawiera także estrogeny, progesteron i testosteron - w niewielkiej ilości, oraz hormon wzrostu.

Z witamin znajdziemy tam duże ilości kwasu pantotenowego (oznaczanego często jako wit. B5), niacyny (wit. PP) i kwasu nikotynowego. Zawiera także wit. B1, B2 i B6, trochę witaminy C, kwasu foliowego i witaminy B12. Generalnie możemy uznać mleczko pszczele za bogate źródło witamin z grupy B.

Mleczko pszczele ma wiele pozytywnych cech: poprawia odporność i ogólny stan zdrowia, dobrze wpływa na nasz przewód pokarmowy, na zaburzoną florę bakteryjną jelit, na problemy z trawieniem pokarmu. Dodaje sił witalnych, sprzyja regeneracji organizmu po chorobie, przy spadku odporności, po operacji. Poprawia apetyt, pomaga w leczeniu osteoporozy - zapobiega odwapnianiu kości, badania wykazały także działanie przeciwmiażdżycowe. Świetnie sprawdza się przy chorobach gardła i krtani. Ma też dobry wpływ na naszą skórę, poprawia odnowę komórek i przyspiesza gojenie ran.
Mleczko chroni także naszą wątrobę przed substancjami toksycznymi, zapobiega powstawaniu dny moczanowej i wzmaga działanie kory mózgowej. 
Co ciekawe wykazano również, że mleczko potrafi obniżyć poziom przeciwciał wytwarzanych przeciw własnym tkankom, stąd zalecenia podawania preparatu przy chorobach z autoagresji.

Ma działanie przeciwbakteryjne, przeciwwirusowe i przeciwgrzybicze.
Rozcieńczone mleczko pszczele ma właściwości bakteriostatyczne, świeże mleczko bez rozcieńczania jest już bakteriobójcze, potrafi zabić gronkowca złocistego i prątki gruźlicy.
Wykazano działanie na wirus grypy i opryszczki.

foto: Gospodarstwo Pasieczne Łysoń 

Mleczko zalecam spróbować w nw. sytuacjach:
- zły apetyt i niska waga dziecka
- zły apetyt i niska waga osoby starszej
- anoreksja
- anemia z niedoboru żelaza
- zaburzenia trawienia i wchłaniania
- jelito nadwrażliwe
- zaburzona flora bakteryjnej jelit
- wzdęcia, bóle brzucha, zaparcia i biegunki
- po chorobach, zabiegach medycznych, operacjach
- przy leczeniu ran, oparzeń
- AZS i choroby autoimmunologiczne
- obniżona odporność
- ospałość, zmęczenie, brak wigoru 
- zakażenia wirusowe różnego typu, np. nawracająca opryszczka
- zapalenia gardła i krtani
- zapalenia jamy ustnej
- leczenie grzybicy
- nadciśnienie tętnicze
- nerwice i stany depresyjne
- miażdżyca
- osteoporoza
- wysoki cholesterol
- kruchość naczyń krwionośnych 
- nadżerki żołądka i dwunastnicy
- wrzody żołądka i dwunastnicy
- stany zapalne woreczka, wątroby, trzustki 
- choroba niedokrwienna mięśnia sercowego
- stany zapalne żył
- przy rehabilitacji po zawale
- arytmia
- grypa
- bruceloza (choroba odkleszczowa)
- choroby górnych dróg oddechowych
- zakażenia pierwotniakami
- choroby stawów (reumatoidalne zapalenie stawów i inne)
- po złamaniach
- migreny i nerwobóle


foto: Gospodarstwo Pasieczne Łysoń 

Jakie mleczko  kupić?
Świeże. Albo mrożone, które ma okres trwałości do pół roku.
Tylko takie mleczko ma komplet aktywnych składników.
W przypadku mleczka świeżego nawet rozcieńczenie 1 do 1000 wykazuje działanie bakteriostatyczne.
Takie mleczko jest wrażliwe na ciepło i światło.
Dobrej jakości produkt powinniśmy więc dostać szybko, najlepiej kurierem, opakowany w styropian albo inny izolator. Takie opakowanie powinno znaleźć się na mleczku zaraz po jego wyjęciu z zamrażarki, a wysyłka powinna nastąpić najszybciej jak tylko się da.
Otrzymaną paczuszkę możemy rozpakować, ale zaraz potem musimy ją schować do lodówki. Wytrzyma tam kilka tygodni. Jeśli zostawimy je w temp. pokojowej przetrwa tylko kilka dni.
Można z niego zrobić miksturę na alkoholu, wtedy okres przechowywania (w ciemnym miejscu) wydłuży się o pół roku.
Można je także zawiesić w miodzie (płynnym). Ponieważ jednak mleczka nie jada się na łyżeczki, trzeba pamiętać o stężeniu mleczka w miodzie. Nie powinno ono przekroczyć 5%.
Prościej jest jednak kupić miód z mleczkiem. Takich produktów jest sporo na rynku. Trzeba tylko wybrać dobrą pasiekę, by mieć pewność, że miód nie jest chrzczony cukrem.

Oczywiście są też różne preparaty w kapsułkach z terminem ważności dwa lata, ale mało w nie wierzę tak jak nie wierzę w cudowne działanie syropów na przeziębienie, gdzie na 2% zielska przypada 98% wody z cukrem. Dodam jeszcze, że badań o których wyżej mowa nie robiono na żadnych liofilizowanych produktach z apteki, zawartych w plastikowej kapsułce, a na świeżym stuprocentowym mleczku.

Świeże mleczko pozyskuje się od maja do lipca. Jeśli kupimy je teraz, w okresie letnim, dostaniemy produkt najlepszy z możliwych.

Świeże mleczko zażywamy rano, na czczo, na pół godz. przed posiłkiem. Przepłukujemy usta wodą, wyciągamy cudo z lodówki i aplikujemy, najlepiej pod język i trzymamy chwilę w ustach. Potem połykamy.
Zażywa się tego mini ilości, dosłownie na czubku łyżeczki. Kuracja trwa 4-6 tygodni, potem robimy pół roku przerwy. Można powtarzać dwa razy  na rok.
Ilość jaka starczy nam na jedną kurację to raptem 10g.
10g to 10.000mg, porcja to 200mg. Daje to 50 porcji / 50 dni. 

foto: Gospodarstwo Pasieczne Łysoń 

Podwójna ilość starczy na kurację doustną i jako kosmetyk, na jeden cykl. Mleczko takie możemy dodawać do kremów, balsamów i innych kosmetyków (naturalnych), przy problemach skórnych. 10g mleczka starczy na cały cykl kosmetyczny dla całej rodziny - używamy tego na czubku noża.

Na zdrowie! :)


źródło: 
strona "apeterapia" 
książki "Mleczko pszczele" i "Pszczela apteczka" 

poniedziałek, 2 czerwca 2014

[124] Olej z nasion marchwi jako filtr

Drugim dobrym olejkiem, który z powodzeniem może "robić za filtr", zaraz po malinie, jest olej z nasion marchwi.

Olejki z marchwi można podzielić na dwie grupy:

1. Macerat (infused oil) z marchwi na oleju słonecznikowym! Taki spotkamy za naście złotych (50ml) w prawie każdej aptece, na allegro i na wielu stronach z naturalnymi kosmetykami. Maceraty na oleju słonecznikowym robi wiele firm, np. Calaya. Znalazłam go też w Starej Mydlarni.

2. Prawdziwy olej z nasion marchwi, to olej 100%. Tłoczony jest na zimno z nasion marchwi dzikiej  - Daucus Carota  / Daucus Carota Sativa.

Taki olej ma wiele genialnych właściwości.
Nawilża, odżywia i natłuszcza skórę. Pomaga leczyć skórę zniszczoną, suchą, spierzchniętą. Opóźnia procesy starzenia, przywraca równowagę skóry w przypadku nadmiernego wydzielania sebum. Poprawia także stan włosów, paznokci itp.

Można go stosować jako dodatek do kosmetyków oraz jako filtr. SPF olejku z nasion marchwi oscyluje w okolicy 40. Olejek ten najlepiej stosować w wersji rozcieńczonej do 20%.
Ponieważ aplikacja tego stuprocentowego jako filtra i jego rozcieńczanie jest nieco bardziej skomplikowane, macerat na słoneczniku cieszy się większym powodzeniem. Także z racji ceny i dostępności.
Niestety tu zagadką jest SPF. Dodam, że olej słonecznikowy nie ma działania anty UV, a smarując się nim na słońce łatwo się poparzyć. Osobiście nie użyłabym na pełne słońce, np. na plażę. Jeśli ktoś kiedyś zakupił takie cudo i działało, proszę o głos jakiej to firmy i jakie stężenie czystego oleju marchwiowego obiecuje producent. 


Olej marchwiowy można dodać do innego oleju, np. kokosowego i takim preparatem natrzeć skórę. Można go także kapnąć do balsamu do ciała albo odżywki do włosów.
Można też łączyć z innymi olejami - filtrami, np. z malinowym. Tak właśnie kombinowałam rok temu, latem.
Pamiętajmy jednak, że w zależności od tego ile oleju przypadnie na inny kosmetyk, zależeć będzie jego działanie anty UV. Łatwo można rozcieńczyć preparat tak, że straci swoje właściwości, zwłaszcza macerat na słoneczniku.

Ważne! Oleju z marchwi i maliny  nigdy nie łączymy z czystymi filtrami  mineralnymi.

Olej z nasion marchwi zawiera dużo karotenoidów chroniących przed wolnymi rodnikami, witamin, minerałów, kwasy Omega-3.
Świetnie nadaje się do cery dojrzałej.
Wybierając olejek z marchwi pamiętać trzeba o tym, że wszystkie genialne właściwości odżywcze o jakich przeczytamy w sieci dotyczą czystego oleju z nasion marchwi dzikiej tłoczonego na zimno. 

Taki prawdziwy olejek z nasion marchwi trudno spotkać.
Można go dopaść np. tu:
oleje z nasion marchwi
Nie jest to jednak rzecz tania, niestety.